SlideShare une entreprise Scribd logo
1  sur  23
1


mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm


       Jerzy Lesław Ordan


                                 Wersja z pamięci


       W której to klasie byłem wówczas? Ósmej czy już dziewiątej, jako że dawne liceum
ogólnokształcące – czteroletnie – zaliczało się w ciągu numeracyjnym (jako kontynuację
powszechniaka) osiem-jedenaście. I kto nas edukował w literaturze i literackiej polszczyźnie?
Chyba Bladolica, a szerokobiodra – przemierzając korytarz i wspinając się po schodach
balansowała z lewa na prawo i odwrotnie. W dziesiątej i jedenastej wszak uwodził nas już K.,
migając pulchniutkimi uśmiechami. Wystarczyło wtedy ponawijać o "rewolucyjności" wierszy
Broniewskiego, by na jego zajęczym pyszczku objawiło się zadowolenie, a do dziennika
spłynęła piątka. Nic dziwnego więc, że w tamtym czasie niezadługo dopadł kuratoryjnego
gabinetu. U innych zaś preceptorów czy preceptorek nie miałem przyjemności – w owym czasie
– pobierać wiedzy z zakresu przedmiotu: język polski. Więc to na pewno Bladolica objawiła mi
się tak ekspresyjnie. I tylko na tej jednej lekcji, bo żadna inna nie odcisnęła mi się w pamięci, a
przecież Bladolica musiała nas edukować co najmniej przez dwa lata.
       Była żoną Hefajstosa, który w powszechniaku udzielał się z francuszczyzną. Jego matka
zaś, czyli Madame, zaszczepiała miłość do języka Moliera i Balzaka w naszym ogólniaku, ergo
Bladolica zapisała się jako jej synowa. Małżonek naszej polonistki otrzymał miano Hefajstosa z
tej prostej przyczyny, że był kulawy, ale niczym innym nie upodabniał się do boga z mitologii
starogreckiej, owego kowala-siłacza, jako że prezentował się chudeuszem, nadwyrośniętym
smukłowcem z obwisłą szczęką.
       Na tamtej, wyjątkowo zapamiętanej przeze mnie lekcji, Bladolica umościła się za
biurkiem jak zazwyczaj, właśnie – za biurkiem, jakie mieliśmy w klasie, a nie za jakimś stołem
czy stolikiem, w jakie najczęściej wyposażone są szkolne sale, otworzyła książkę i zaczęła
czytać. Nie pamiętam, niestety, czy od razu zaczęła czy też najpierw zafundowała nam jakiś
wstęp, jakieś niezbędne wyjaśnienia. Ale czytała:
                             Nad rzekami Babilonu –
                             tam siedzieliśmy i płakali,
                             kiedy wspominaliśmy Syjon.
                             Zawiesiliśmy lutnie nasze


                                                1
2


                           na wierzbach owej ziemi.
                           Tam bowiem ci, którzy nas zabrali w niewolę,
                           żądali od nas pieśni,
                            nasi ciemięzcy radosnych śpiewów:
                            Zaśpiewajcie nam jakąś pieśń Syjonu!


                            Jakżeż możemy śpiewać pieśń Jahwe
                            na obcej ziemi?
                            Jeśli o tobie zapomnę, o Jeruzalem,
                             niech mnie zawiedzie moja prawica.
                             Niech język mój przyschnie do podniebienia,
                             jeślibym nie pamiętał o tobie,
                             jeślibym nie przeniósł Jeruzalem
                             ponad największą z moich radości.


                              Zapamiętaj, Jahwe, synom Edomu
                              dzień Jeruzalem, kiedy wołali:
                              Zburzcie je, zburzcie
                              aż po same podwaliny.
                              Córo Babilonu, niszczycielko,
                              błogosławiony, który ci odpłaci
                              za krzywdę nam wyrządzoną.
                              Błogosławiony, który pochwyci i roztrzaska
                               twoje niemowlęta o skałę.
      Przez pół wieku z okładem pamiętałem o rzekach Babilonu, o lutniach zawieszonych na
wierzbach, o uprowadzonych z Jerozolimy... I kiedy wreszcie po tak długim czasie przywar-
owałem    nad starotestamentowymi psalmami, to z niejaką ulgą dobrnąłem do utworu,
opatrzonego numerem 137 (na w ogóle sto pięćdziesiąt utrwalonych w piśmie), czyli do
"mojego" psalmu i doznałem takiego samego olśnienia, jakie mi było dane przeżyć w minionej
epoce. Autor przypisów do psalmów (Stary Testament, tom drugi, Księgarnia Św. Wojciecha,
Poznań 2000) określa je jako arcydzieła. A to nieprawda! Część, a bodaj większość z nich to
qusi poematy, z powtarzającymi się wątkami epickimi, wśród których przeważa chyba wątek
ucieczki Izraelitów z Egiptu, rzeczy więc rozwlekłe, a jeżeli nierozwlekłe to bezobrazowe,



                                              2
3


skonstruowane na zasadzie wyliczanki pod adresem Jahwe, tak czy siak – nudziarstwo.
Arcydzieło to psalm wyżej cytowany – przyzna każdy, kto jest wrażliwy na poezję.
       Ale nie jest powszechnie znany, jak na to zasługuje. W kościołach śpiewa się najczęściej
Psalm 23. Z pewnymi zmianami, z których najważniejsza jest ta, iż Jahwe zastąpił Pan. Niby te
słowa znaczą to samo, niby można używać je zamiennie, ale Jahwe ma zapach odległego czasu,
dokąd trudno zawędrować nawet wyobraźnią, a Pan jest współczesny. Poza tym – powiedzmy
sobie szczerze – w kościele zapachniałoby bóżnicą i ujawniłby się – w taki czy inny sposób –
dzisiejszy antysemityzm. Więc nie dziwię się takiej zmianie...
       I trudno wyobrazić sobie korzystanie z Psalmu 137 w kościelnych celebracjach, chociaż
tzw. pierwsze czytanie na mszy to zazwyczaj jakiś ustęp ze Starego Testamentu, z czego chyba
nie zdaje sobie sprawy większość wiernych. Końcowa bowiem "wymowa" utworu nie jest
zgodna z chrześcijańską zasadą wybaczania win, gdy jego twórca głosi, iż błogosławiony będzie
mściciel roztrzaskujący niemowlęta babilończyków o skałę. Obraz drastyczny, ale znaczący nie
tylko dla tamtej odległej przeszłości. Trudno zresztą dziwić się takiemu okrucieństwu, skoro w
tej samej Najwyższej Księdze Jahwe poucza Mojżesza: "Kto uderzy drugiego tak, że ten umrze,
sam musi umrzeć. (...) Kto pobije swego ojca albo matkę, musi ponieść śmierć. Kto by
uprowadził człowieka, i czy by go sprzedał, czy też znaleziono by go [jeszcze] u niego, musi
ponieść śmierć. Kto by złorzeczył swemu ojcu albo matce, musi ponieść śmierć. (...) życie za
życie, oko za oko, ząb za ząb, rękę za rękę, nogę za nogę, siniec za siniec, ranę za ranę, pręgę za
pręgę" (Księga Wyjścia, 21).
       W przypisach komentator zauważa analogię między tymi wskazaniami a zapisami w
kodeksie Hammurabiego i dodaje, iż sztucznie zostały dołączone do Dekalogu albo też Dekalog
nienaturalnie poprzedza owe wskazania, czyli Księgę Przymierza, jako że powstała ona w
ostatnim etapie wędrówki Izraelitów do Ziemi Obiecanej i miała moralnie i religijnie
skodyfikować życie społeczne w nowym miejscu osiedlenia. Te zabiegi wyraziły się czasami
zadziwiającymi zapisami: "Nie zostawisz przy życiu czarowników" i "Nie wolno ci gotować
koźlęcia w mleku jego matki" oraz, na przykład, "Nikt ze zgniecionymi jądrami albo z uciętym
członkiem nie będzie przyjęty do zgromadzenia Jahwe" i "Nie zawiążesz pyska wołowi
młócącemu zboże" (Księga Powtórzonego Prawa).
       Ale abstrahując od tego rodzaju osobliwości w Starym Testamencie trzeba powrócić do
Psalmu 137, wszak obraz lutni zawieszonych na wierzbach i mieszkańców Jerozolimy,
uprowadzonych nad rzeki Babilonu, nie zatarł się w mojej wyobraźni przez dziesięciolecia.
Choć silniej niż kiedyś dziwią mnie owe wierzby. Czy w dzisiejszym Iraku rosną tak bardzo
"polskie" drzewa, chciałoby się powiedzieć? W przypisach do utworu jest mowa, iż w tym


                                                 3
4


przypadku chodzi raczej o topole. Jednakowoż czy i te drzewa są charakterystyczne dla tamtego
klimatu i krajobrazu? Wszak każdemu chyba Bliski Wschód kojarzy się przede wszystkim –
jeżeli chodzi o roślinność – z palmami, a w następnej kolejności z drzewami owocowymi –
cytrusami, oliwnymi, figowcami, granatami... A ileż jest odmian palm! Najpospolitsza bodaj
daktylowa... A gdzie jeszcze rosną palmy, jakie widziałem w Singapurze? Rozłożyste, z ciężkimi
wachlarzami liści, zielono-niebieskawych, a może nawet mocniej niebieskawych niż zielonych...
       Najbardziej jednak z tamtych – podgrzanych – klimatów bierze mnie sykomora, drzewo
ukazujące mi się tylko w tekstach, w jakimś wierszu Herberta, powiedzmy, drzewo tajemnicze,
jakieś ciemne, choćby tylko w swojej nazwie... A przecież łatwo wyczytać w byle przewodniku
po świecie drzew, że to odmiana figowca, zwana oślą figą, rodząca jadalne, choć ciężkostrawne
owoce, przydatna na rzeźby i do wyrobu mebli, w starożytnym Egipcie zaś używana do
konstruowania sarkofagów... A więc i przez ten ostatni fakt to tajemniczy okaz dendrologiczny,
adaptowany w najciemniejszej przeszłości, u początków cywilizacji śródziemnomorskiej...
       Wracając jednak do "wierzb" psalmowych mam wrażenie, że zostały zapożyczone od
Kochanowskiego, bowiem pierwsza strofka Psalmu 137 w wersji renesansowego poety brzmi:
                          Siedząc po niskich brzegach babilońskiej wody
                          A na piękne syjońskie wspominając grody
                          Co nam inszego czynić, jedno płakać smutnie,
                          Powiesiwszy po wierzbach niepotrzebne lutnie?
       I jest rzeczą zadziwiającą, że akurat ten najwspanialszy dla mnie psalm brzmi u
Kochanowskiego gorzej niż wersji przytoczonej wyżej. To chyba sprawa tego rodzaju, iż przez
czarnoleskiego poetę został zaprezentowany w formie regularnej jak ciasto na blasze: podział na
czterowersowe zwrotki, trzynastozgłoskowiec z najbliższymi, żeńskimi rymami. Ten klasyczny
kanon wierszotwórczy "rozrzedził" dramatyzm sytuacji Izraelczyków, uprowadzonych do
Babilonii, zaś cytowana tutaj wersja poznańska (z Księgarni Św. Wojciecha) jest nieregularna,
poszarpana, bardziej skrótowa, dynamiczna, więc bardziej ekspresyjna. I to jest zaskakujące!
Jako że swobodniejszy chyba przekład Kochanowskiego w przypadku pozostałych psalmów
wydaje się efektowniejszy, jako że dominuje w nich liryka i litanijność, a staropolszczyzna
języka dodaje im sakralnego smaku, aury dawności, powagi, dostojeństwa.
mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm


       Na trawniku dwa gołębie: jeden siedzi, drugi – przy nim – stoi. Ba, żeby tylko stał, to nie
byłoby w tym nic dziwnego, ale on dziobie siedzącego w dziób, rytmicznie, w krótkich
interwałach – dziób w dziób. Zatrzymuję się w odległości kilku metrów od nich i gapię się


                                                4
5


bezrozumnie na ten pokaz dziobania, jako że nigdy wcześniej nie miałem okazji obserwować
czegoś podobnego. Po chwili przystaje obok mnie jakiś mężczyzna, ale nie wiem, czy także
zainteresowany gołębiami czy moim gapiostwem. I dopiero po chwili odzywa się: – Co, nie chcą
lecieć? – Nie wiem – wyznaję szczerze, bo nigdy nie interesowałem się bliżej gołębiami, nie
hodowałem – w czasach i warunkach, w jakich mógłbym hodować – nie obserwowałem ich
lotów i nie przeżywałem z tego powodu takich emocji, jakie przeżywają zamiłowani gołębiarze.
W dzieciństwie trzymałem tylko króliki, rasy angora, które zjadaliśmy w tamtych ciężkich
czasach i z których wełny matka dziergała szaliki, rękawiczki i czapki-pilotki dla moich sióstr. –
Panie, tworzą parkę! To miłośniki... – skonkludował mężczyzna.
       Oddalam się, pozostawiając gołębie w spokoju, a rozmyślając o tym, iż częściej niż na
tych ptakach mogę zawiesić wzrok na przypadkowej dwójce młodych ludzi, przytulonych do
siebie i całujących się. Gdzieś na skwerze, na przystanku autobusowym albo w innym miejscu
publicznym. Bo wiadomo wszak, że wiek, że biologia ma swoje prawa i taki widok dzisiaj
nikogo prawie nie dziwi i nie gorszy. Dla mnie zaś miewa swój wdzięk i sznyt estetyczny.
         Przeciwnych zaś wrażeń doznaję, ma się rozumieć, gdy natykam się na pary, kiedy on
klnie – strząsając popiół z papierosa na ziemię – jak przysłowiowy szewc albo jeszcze mocniej, a
ona wgapia się w niego ani urzeczona, ani zgorszona jego zachowaniem, albo gdy ona w pozie
niedbałej, trzymając "fajkę" w ręce, opartej łokciem na żebrach, strąca popiół, gdzie się da
strącić i tokuje obscenicznie, jak dawniej – chociaż nie tak znów dawno – nie tokowałaby w
przestrzeni publicznej, a nawet domowej, nie tylko przedstawicielka tzw. płci pięknej, ale nie
zachowywałby się tak mężczyzna bardziej "ogładzony".
       Ale dzięki najpopularniejszym środkom przekazu, jakimi są kino i telewizja
upowszechnia się w naszym "zacofanym" społeczeństwie i inną możliwość przeżywania
fizycznych namiętności. Oto telewizja pokazuje co jaki czas – odrzucając "staroświeckie" tabu –
jak przy okazji jakiejś gejowskiej manifestacji dwaj mężczyźni całują się – namiętnie i radośnie
– usta w usta. Oczywiście zgodnie z głoszoną zasadą równouprawnienia owej mniejszości
seksualnej, jaką funduje nam dzisiejsza epoka. Lecz ja wcale nie pragnąłem i pragnę tego
oglądać, po prostu przypadkowo, poszukując zupełnie czegoś innego, trafiłem na owych
"miłośników". A to, że mimo woli, muszę ich oglądać, stanowi naruszenie mojego prawa, jako
że na ten widok – w telewizji bądź na żywo, za sprawą gejowskiej manify – doznaję
dyskomfortu: mam uczucie obrzydzenia... Niech więc "kochający inaczej" nie pokazują tego w
obszarze dostępnym mimowolnym świadkom... A swoją drogą Breżniew i Honecker całowali się
bodaj wdzięczniej, bo bardziej humorystycznie – dzięki powadze, jaką zachowywali...



                                                5
6


       I nic nie mają tutaj do rzeczy owe gadki-szmatki, owo bredzenie i biedronienie, że już w
starożytności, że w epoce hellenistycznej, w Rzymie i w wiekach następnych, że filozofowie, że
Michał Anioł... Te wspaniałe postaci z przeszłości znajdują się za niesłychanie grubą i prawie
nieprzenikalną kurtyną czasu i naprawdę widoczne są tylko ich dzieła i tylko one mają tę
wartość, jaką mają. Dzieła zasłaniają całkowicie ich twórców, więc nie zobaczy się ich ani w
telewizji, ani w kinie, ani w śmiesznym kolorowym pochodzie...
       Ale już w Starym Testamencie napisano: "Nie będziesz obcował z mężczyzną, tak jak się
obcuje z kobietą, bo to jest obrzydliwość" (Księga Kapłańska, 18, w.)
mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm


       Układ domowy (jeżeli ekspremier głosi, że w Najjaśniejszej Rzczypospolitej rządzą
wiadome albo niewiadome układy, to i taki – domowy – musi istnieć), zadecydował, że
otrzymałem – do rąk własnych – "Wysokie Obcasy (nr 38/2009), czyli "babski" dodatek do
"Gazety Wyborczej". W zasadzie nie czytuję owej damskiej kolorówki (i innych, a prawie
wszystkie są damskie), lecz kiedy układ domowy zasugeruje, że nie powinienem uchylać się od
lektury określonego tekstu, to spełniam życzenie instancji.
       Otóż w rzeczonym egzemplarzu znalazłem felieton Joanny Szczepkowskiej "Poeta i
łopata". Autorka w tymże relacjonuje, iż Lech Wałęsa w swoim przemówieniu na uroczystości
wręczenia nagrody Tadeuszowi Mazowieckiemu, zadeklarował, że wykonuje ciężką, fizyczną
pracę, a jakiś wierszopis machnie tekścik (były prezydent machnął ręką), coś powie i bierze
kasę. Felietonistka jest oburzona, bo Wałęsa za dużo sobie pozwolił, chociaż wie, że zawsze
sobie pozwalał i pozwala, więc trzeba mu to po prostu wybaczyć. Ale nie może nie wyrazić
swojego sprzeciwu wobec takiej ignorancji mówcy i wyjaśnia: "Panie prezydencie. Pisanie
wierszy, w ogóle twórczość literacka to jest praca fizyczna. Wydatek energii równy pracy
górnika."
        Taka diagnoza nie mogła mnie, rzecz jasna, nie zdumieć, bo już pół wieku praktykuję
"po linii poezji" – gdyby sparodiować ulubioną formułę towarzyszy z minionej epoki – a nigdy
nie czułem się górnikiem, a nawet pomocnikiem górnika. Ale autorka nie popuszcza i na
świadków tego, że głosi prawdę i tylko prawdę powołuje Gustawa Flauberta, Zofię Nałkowską i
Olgę Tokarczuk, którzy to twórcy mieli się skarżyć, że doznali cielesnych cierpień, kiedy
przysiedli fałdów nad swoimi utworami. Również na dowód twórczych cierpień przywołuje
wyznania dwóch poetów, ale w tym przypadku chodzi przede wszystkim o to, że im się tak
długo pisze i pisze, nim się wreszcie wypisze coś godnego uwagi. Ale to przecież dobrze o nich
świadczy, że im się trudno pisze, ergo odpowiedzialnie traktują swoją robotę i nie bałamucą


                                                6
7


potencjalnych czytelników kilogramami zadrukowanych – bez składu i ładu – stron. Co jest
zjawiskiem dość pospolitym, niestety...
          A kiedy owa namiętność pisania dla pisania zdarza się autorom od niedawna
praktykującym, to pół biedy. Ale bywa, że i mistrzów zawodzi zmysł samokontroli i folgują
sobie słowotokiem, który nic nowego nie wnosi do tego, czego wcześniej dokonali, a to powinno
ich zawstydzać. Kiedy więc felietonistka-poetka przytacza – na dowód, że poezja i dzisiaj może
mieć szczególny, znaczący wymiar – ułomek z Miłosza, to wypada tylko stwierdzić, że jej
egzaltacja przeważa nad znajomością rzeczy. Fakt, że ów tekścik
                        ...Który skrzywdziłeś człowieka prostego
                        Śmiechem nad jego krzywdą wybuchając
                        Nie bądź bezpieczny poeta pamięta
                        Możesz go zabić narodzi się nowy
                        Spisane będą czyny i rozmowy.
przyklejono do Pomnika Poległych Stoczniowców nie wyklucza tego, iż jest to zakalec. Miłosz
wielkim poetą jest, że użyję tego modnego dzisiaj szyku zdania, i wiele jego tekstów po prostu
unosi nas, ale zdarzało mu się również popełniać rzeczy słabe, i w okresie wileńskim i u końca
swoich dni. Zapewne sam nie umiał (albo nie chciał) oddzielić plew od ziarna, ale ludzie, którzy
poczynają sobie – praktycznie bądź teoretycznie – w tej dziedzinie nie powinni nabierać się
właśnie na plewy.
          To zresztą przypadek nie tylko Miłosza, a także innych, bardziej bądź mniej
znakomitych. Wczesny i późny Iwaszkiewicz może zachwycać – mam na myśli, oczywiście,
wiersze – ale rozległa przestrzeń między tymi biegunami wypchana jest sieczką słowną. Herbert
u swojego końca poszedł w publicystykę pod pozorem utworów poetyckich i to, o ile wiem, przy
sugestii pewnego działacza-redaktora, który w ten sposób chciał się jakoś rozprawić z naszą
dzisiejszością. Różewicz, który sam jeden wyznaczył epokę w naszej poezji, teraz prawie co
roku obdarza nas tasiemcami, w których co słowo to wers, a którymi można się zanudzić na
śmierć.
          Może jestem niesprawiedliwy przy tak gruboskórnej ocenie dokonań twórczych naszych
znakomitości, ale czuję się – w jakimś stopniu – wychowankiem Juliana Przybosia i zawsze –
czy chcę, czy nie chcę – pamiętam o jego zasadzie: jak najmniej słów, by powiedzieć jak
najwięcej. (A także nie zapominam o innej formule: niech słowo dziwi się słowu) Oczywiście,
dzisiaj powoływanie się na Przybosia to obciach. Dzisiaj adoruje się i przywołuje autorytet
Miłosza, Herberta, Różewicza, Szymborskiej... Ale chyba nie będzie herezją, jeżeli napiszę, że
Przyboś najsilniej zaciążył – swoimi realizacjami poetyckimi i swoją teorią – na kolejnych


                                               7
8


rocznikach poetów, startujących po roku 1956. Może także dlatego, że czynnie uczestniczył w
życiu literackim w tamtych – odległych już – dziesięcioleciach. A także śmiem głosić tezę, że
"stare repy", jak Słonimski (który nabijał się z przedwojennej awangardy poetyckiej) czy
Iwaszkiewicz najlepsze swoje rzeczy napisali u końca życia, bo "skonsumowali" doświadczenia
Przybosia i poetów do niego zbliżonych.
       A kto mi nie wierzy, niech zasiądzie do lektury – bez uprzedzeń – Przybosia, bo to jeden
z największych naszych poetów.
mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm


       Kolejnego popołudnia przyklejam się do wielgachnego okna i gapię w dół, w uliczkę,
przysuniętą do bocznej ściany hotelu. Nad oknem z tej strony – wewnętrznej – i z tamtej –
zewnętrznej – skrzynki klimatyzacji. Przy wszystkich oknach – od parteru do góry – takie same
skrzynki, więc w pierwszych dniach pobytu tutaj miałem wrażenie, że znajduję się na lotnisku,
na którym bezustannie siadają i startują samoloty, szczególnie w nocy, w półśnie słyszałem to
charakterystyczne dudnienio-drżenie, a może bardziej czułem niż słyszałem...
       Teraz nie słyszę klimatyzacji, bo całą uwagę kieruję w dół – w uliczkę, niczym się
niewyróżniającą, szarą jak mysz, obstawioną – po przeciwnej stronie – lada jakimi domami, i
absolutnie pustą. Ale wiem, że się zjawi... Może za kwadrans, za pół godziny albo jeszcze
później... I rzeczywiście: wreszcie ukazuje się, zawijając ślamazarnie zdeformowanymi
sandałami, i prowadząc za sobą – jak w poprzednich dniach – swojego wielbłąda. Tym
rozchwianym chodem dokolebuje się na róg przyhotelowej uliczki, sformowany z uliczką
odchodzącą od niej prostopadle, a równie mizerną, i zatrzymuje w miejscu, które zajmował w
poprzednich dniach, i zaraz skłania wielbłąda, żeby położył się na jezdni, podwijając pod siebie
nogi, a sam siada na krawężniku, który jest wyższy niż krawężniki u nas, podobnie zresztą jak w
innych miastach egipskich.
       I siedzi na tym miejscu godzinę, dwie, a może jeszcze dłużej. Po co? W jakim celu?
Wielbłąd ma na grzbiecie narzutę w kolorowe pasy, więc jego właściciel zapewne czeka na
klientów, którzy zechcą zająć miejsce na grzbiecie zwierzęcia i sfotografować się w takiej
okazowej sytuacji albo może nawet zechcą przejechać się kawałek, chociaż ta uliczka – nie
trudno sobie wyobrazić – nie jest stosowną trasą na takie przejażdżki. A w ogóle dlaczego tak
biernie czeka przez wiele kwadransów, a nie odbiega gdzieś do tyłu, do przodu czy w bok, żeby
przywabić jakiegoś obcokrajowca – bo przecież na takiego tylko może liczyć – który da się
namówić na skorzystanie z jego oferty. Tak przecież poczynają sobie właściciele wielbłądów



                                               8
9


pod piramidami w Gizie: pędzą do turystów, wysiadających z autobusów, gestykulują, ciągną
nawet za rękę, wykłócają się o zapłatę, a nawet oszwabiają, jeżeli przyjezdni dają się oszwabić...
       Ale widocznie ten na dole należy do tej kategorii "usługodawców", którzy nie mają
najmniejszych – jak to się dzisiaj powiada – zdolności menedżerskich albo nie chcą – z jakichś
powodów – wykazywać się nimi bądź z natury swej bardziej cenią sobie spokój nad niewielki –
może się wydawać – zarobek lub też są po prostu leniwi... W każdym razie przypomina mi
człeczynę z Sakkary. Tamten stał przy wejściu do zespołu grobowego Dżosera, z dłonią na
biodrze, ale wygiętą w proszalnym geście. Sięgnąłem po portfel z wyniszczonymi funtami
egipskimi, ale nie zdążyłem ich wydobyć, bo napierający z tyłu wycieczkowicze wepchnęli mnie
do środka budowli. Umówiliśmy się wprawdzie z naszym pilotem – składając się na fundusz
napiwkowy – iż on będzie obdzielał grosiwem, kogo należy obdzielić z obsługi, kręcącej się
przy nas, ale ów chłopina – tak nienachalny w porównaniu z innymi jego kolegami z "branży" –
zasługiwał chyba na dodatkową formę uznania?
       Skoro jednak ów fellach myślał na serio o jakimś zarobku, dlaczego przyczajał się w
uliczce z boku hotelu, gdy tutaj nikt z przyjezdnych nie zagląda, a i miejscowych prawie nie
widać, nie zajął zaś miejsca od frontu obiektu, do którego zjeżdżają i schodzą się obcokrajowcy?
Być może bał się, iż stamtąd mogłaby przegonić go obsługa hotelu albo nawet policja, której
wszakże nie dawało się widzieć w tamtym miejscu. A Egipcjanie mają nawet formację do
ochrony obiektów i terenów zabytkowych, wyfasowaną w czarne uniformy. Można więc
widzieć, dajmy na to, czarnomundurowca w Gizie albo Sakkarze, przy broni i na wielbłądzie
albo na koniu, znieruchomiałego na wzniesieniu, skąd ma dobrą widoczność na najbliższą
okolicę, odcinającego się ostro nawet od przyciemnionego nieba...
       Zjechałbym więc na dół i zapytał właściciela wielbłąda, dlaczego tam siedzi, dzień w
dzień, ale nie znam przecież języka arabskiego, a nie sądzę, żeby on znał jakikolwiek inny.
mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm


       Siedzę nad jeziorem      już jakiś czas, a morelowe słońce, rozwodnione chmurami,
popielatymi, smutnawymi, traci wolniutko swoją barwę i rozświetla enigmatyczną mgłę. Po
przeciwległym zboczu, a dokładniej: po prawym – patrząc ode mnie – jego odcinku, stromym i
upiaszczonym, który latem służy jako plaża, zsuwa się czerwone auto. Po chwili przywarowuje
bliziutko wody, po czym wygrzebuje się z niego mężczyzna i otwiera tylne drzwi, a z wnętrza
wozu wyskakuje pies, robi kilka kołowrotków na piasku i obszczekuje poranek. Dziwne:
automobilista przyjechał aż tutaj, dwadzieścia parę kilometrów od miasta, żeby swojemu
czworonogowi zafundować poranny spacer? Bo przecież mieszkańcy pobliskich wiosek nie


                                                9
10


mają potrzeby przyjeżdżać nad jezioro ze swoimi kundlami, a nawet w ogóle nie mają potrzeby
promenadować z nimi...
       Przyjezdny unosi klapę bagażnika i coś spod niej wyciąga – może smycz – po czym rusza
– brzegiem wody – do bliziutkiego lasu, a pies dyrda za nim. Zaraz znikają między drzewami i
tylko słychać szczekanie, więc odczuwam zaniepokojenie, że psisko pewnie płoszy zwierzynę i
ptaki, a może nawet ukatrupi jakąś sztukę, bo to musi być rasowy, a na pewno duży i ostry pies,
do tego nie jest na smyczy – dobrze widziałem, choć w ogóle nie widziałem wielu szczegółów
po drugiej stronie jeziora. Wkrótce jednak jego ujadanie wygasa, więc przypuszczam, że
mężczyzna i jego ulubieniec – jak sądzę – oddalili się w głąb lasu.
       Koncentruję się więc na swoich wędkach i dopiero po kilku kwadransach zauważam, że
człowiek z drugiej strony jeziora tkwi w wodzie, prawie po kolana, kilkanaście metrów od
brzegu, bo w tamtym miejscu jest płycizna, jako że cieniutki strumyk nanosi tam piasek. I tam
także pałka wodna wchodzi w jezioro bardziej natrętnie, więc dookoła mężczyzny sterczą
wiechcie tej rośliny. Przybyły wykonuje jakieś gesty, ma więc zamiar kąpać się, tyle że jest w
ubraniu i chyba dopiero bada stopami dno. Potem wycofuje się na brzeg i znika za drzewami,
ale nie widzę, żeby przed nim albo za nim pomykał pies – widocznie schował się w zaroślach...
       Wracam do swoich zajęć wędkarskich, ale właściwie nie mam co robić, bo ryby są
niewrażliwe na moje zanęty i zachęty, więc podczytuję sobie gazety, które zawsze zbieram nad
wodę, kiedy stosuję metodę połowu "na sprężynę", bo w taki przypadku niemożliwe jest, żebym
nie dosłyszał – nawet lekkiego – stuknięcia wskaźnika o wędzisko. Nie słyszę zatem – przez ileś
kwadransów – najsłabszego brania ryby, ale w pewnym momencie uświadamiam sobie, że
słyszę świśnięcia i plaśnięcia o wodę, więc unoszę głowę znad gazety i dostrzegam po drugiej
stronie jeziora, w zaroślisku pałki wodnej, owego mężczyznę, który macha spiningiem i to
macha wytrwale. Wracam więc do lektury, bo przy moich wędkach nic się wciąż nie dzieje i
kiedy słońce objaśnia już na dobre okolicę, czuję za plecami mocne kroczyska. Odwracam się
więc i widzę, jak tamten człapie – na mnie – w gumiakach i zaraz wymieniamy się codziennym
pozdrowieniem, po czym on przystaje i wyciera mokrą twarz rękawem firmowego ubioru
wędkarskiego, plamiasto-łaciatego, na podobieństwo wojskowego moro. – Dało coś? – stęka.
Tak się u nas mówi, w rodzaju nijakim, wyrażanym zaimkiem "to" i w tym przypadku owo
"dało" może się odnosić do jeziora, więc zostało użyte zgodnie z regułą gramatyczną, jako że
wyraz "jezioro" jest właśnie rodzaju nijakiego. Ale to pytanie pada od czasu do czasu nad rzeką
albo nad jakimś stawem, a wówczas nie może się odnosić – gdy chodzi             o poprawność
gramatyczną – do "rzeki", bo ta jest, jak wiadomo, rodzaju żeńskiego ani do "stawu", bo tenże
sygnuje rodzaj męski. Owo "dało" mogłoby być sprzęgnięte z podmiotem "wędkowanie" albo


                                               10
11


"łowienie" i wówczas byłoby członem zdania poprawnego pod każdym względem, także
znaczeniowym.
       Ale u nas tak się mówi, bezpodmiotowo, "ogólnikowo", a nawet "bezosobowo", więc od
razu, oczywiście, rzucam: – Nie dało! Nawet drobnica nie skubie... – I teraz spodziewam się, że
on zacznie zwyczajową litanię narzekań: co to się dzieje, panie, z tą rybą, z roku na rok coraz jej
mniej, kiedyś machnęło się parę razy spiningiem i było szczupaczysko dla całej rodziny, a teraz,
teraz niby zarybiają, a ryby nie ma, zima przecie nie była za silna, to ryba się nie przyduszyła jak
po inne lata, może ją sieciami wyciągnęli, panie, kłusowniki jedne, cholera wie, jak to jest... Ale
nie mówi tyle, co inni, tylko jakieś "no, tak, no, tak" i odczłapuje w swoją stronę ze
zwyczajowym życzeniem "Połamania kijów!"
       Za nim albo nawet przed nim powinien dyrdać pies. Ale nie dyrda. Jak to? Przecież był z
nim przez cały czas spiningowania po tamtej stronie jeziora i chyba po mojej! Słyszałem
szczekanie... A może mi się zdawało, że słyszę? Niemożliwe... Chyba, że wyprzedził chłopa na
kilkadziesiąt metrów? Ale musiałby przebiec koło mnie... No, mógł przetruchtać górą, skrajem
tego paska lasu na niewyniosłym – z tej strony – zboczu... Ale spiningowiec w wędkarskim
moro pewnie by go zawołał na koniec naszej rozmowy, jak to czynią z reguły inni właściciele
takich czworonogów, gdy te się za bardzo oddalają... No, może jeszcze przewija się bokiem,
między pniami sosen i krzaczkami... Przepatruję więc las           półokręgiem, ale pokazuje się
znieruchomiały, milczący, pusty... Gdzie jest ten cholerny pies, jeżeli jest?
mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm


       Ten film pewnie już dość długo chodzi na kanale "Planete", ale nie zwróciłem nań uwagi,
bo opatrzono go ogólnikowym tytułem Olbrzymie posągi Buddy. Nie znajdując jednak nic
ciekawszego w innych stacjach telewizyjnych, zasiadłem "do konsumpcji" tegoż programu. I tu
zaskoczenie, a nawet mocne przeżycie. Bo najpierw ciemne, ponure i puste, a górzysto-skaliste
widoki, gdzie chichoczą pewnie złe duchy. Choć wolno przypuszczać, że to efekt celowego
zabiegu operatora czy w ogóle twórców filmu, bo w późniejszych sekwencjach tę samą okolicę
rozjaśniono. Doznanie opuszczenia i zniszczenia akcentują wraki sowieckich czołgów i
transporterów, jako że sołdaci socjalistycznego mocarstwa wojowali tutaj w latach
osiemdziesiątych. W skalnej ścianie, długiej na kilkaset, a może więcej metrów, czernieje wiele
dziur, a z niektórych z nich wywija się dym, zaś w głębi jakiejś – kamera pozwala zajrzeć do
skalnego wnętrza – kobieta rozpala ogień, potem inna – w innej pieczarze – przystępuje do
pieczenia placka, przypominającego płachetkę, a na zewnątrz zaś mężczyzna – w ubraniu i
zawoju na głowie – rozmazuje sobie wodę wokół ust, jak to robią dzieciaki, które nie umieją


                                                 11
12


jeszcze albo nie chcą porządnie się umyć. Ale jak się w takich warunkach porządnie umyć, nie
mówiąc już o kąpieli? Ów mężczyzna, zresztą, okaże się w dalszym ciągu filmu rzeczowym
narratorem...
       Mamy więc tutaj do czynienia ze współczesnymi jaskiniowcami! To określenie ewokuje,
oczywiście, negatywne odczucie i powinienem ująć je w cudzysłów, ale sam widok
pomieszczeń, w jakich muszą żyć ludzie w naszych czasach, jest – chcąc nie chcąc – trafne.
Później, zresztą, mieszkańców tych grot przeniesiono do kolonii identycznych – o kształcie
wydłużonego sześcianu – domków, pozbawionych elektryczności i wody, która to kolonia
przypomina – jak określono w filmie – gułag... Ale nie jesteśmy przecież na Syberii, a w
Afganistanie, dokładniej określając – w dolinie Bamjan, na dawnym Szlaku Jedwabnym.
Jaskinie w skalnej ścianie to dawne cele mnichów buddyjskich i inne pomieszczenia, jak kaplice
modlitewne, galerie, tarasy, służące uprawianiu kultu Buddy, w sumie siedemset pięćdziesiąt
pomieszczeń. I ongiś nie wyglądały tak ponuro jak obecnie, jako że na ścianach zachowały się
jeszcze szczątki malowideł. Podobno więcej ich znajduje się w różnych galeriach na świecie. Ale
nie sądzę, żeby upływ czasu nie odcisnął się destrukcyjnie na nich. Wszak już w roku 625 n.e.
pewien mnich wyruszył w podróż z Chin, by po siedmiu latach znaleźć się w tym miejscu,
stanowiącym – wówczas i jeszcze długo potem – centrum buddyzmu, a swoje wrażenia utrwalił
na piśmie. Stąd, między innymi, wiadomo, że funkcjonowały w tym miejscu klasztory, ciągnęły
tutaj pielgrzymki, zatrzymywały się karawany, podziwiano największe posągi Buddy...
       Właśnie posągi, które jeszcze do niedawna istniały, co prawda już bez rubinowych oczu,
uszkodzone, zaniedbane, ale imponujące swoją wielkością. I wiadomo, że zwycięzcy talibowie
po prostu wysadzili je, co nie było sprawą łatwą, bo potrzebowali na to tydzień czasu i zużyli
cały zapas materiałów wybuchowych, a nawet przypadkowo odkryty skład amunicji.
Dziennikarz Al-Dżaziry wyjaśnia, iż uczynili to w odwecie za sankcje nałożone na nich przez
ONZ, a niszczycielskiemu aktowi nie zapobiegły protesty z różnych stron świata. Rzecz w tym
bowiem, iż zachód traktuje islam całościowo, a przecież – peroruje mędrzec z Al-Dżaziry – ma
on wiele odmian i pełen jest sprzeczności.
       Pozostawiając na boku tego rodzaju "objawienia", a nawet kunsztowne rozważania na
temat zderzenia cywilizacji islamskiej i zachodniej, nie sposób nie widzieć potrzeby poznawania,
analizowania i zapobiegania zagrożeniom, które funduje Zachodowi fanatyczny, wojujący islam.
Dlatego   ze zdziwieniem zapoznałem się z tekstem, który nie tak dawno ogłosiła "Gazeta
Wyborcza". Panowie Kazimierz Bem i Jarosław Makowski uraczyli nas antymilitarystyczną
polewką, wypominając, iż zapobiegamy u Amerykanów o rakiety czy antyrakiety, że
otumaniamy młode pokolenie widowiskowym odtwarzaniem wojennych wydarzeń, zapominając


                                              12
13


o traumatycznych przeżyciach, jakie z sobą niosły, że za dużo wydajemy na wojsko i że Kościół
przyklepuje naszą wojskową opcję: "Oglądamy iście pogańskie spektakle, w czasie których
święci się np. wozy bojowe Rosomak". Jako chrześcijanie – głoszą autorzy – powinniśmy, idąc
za wskazaniem Chrystusa, nadstawić wrogowi drugi policzek do ciosu, głosić pokój oraz
zlikwidować ordynariaty polowe i kościoły garnizonowe.
       Nie chciałbym obśmiewać autorów, ale nie sposób nie zdumieć się "lekkością" ich
wywodów. Sprawiają wrażenie jakby nie urodzili się w Polsce, nie mieli pojęcia o naszym
historycznym uwikłaniu, nie rozumieli nic z ewolucji współczesnego świata i wynikających stąd
zagrożeń, dla nas i nie tylko dla nas. Można, oczywiście, zżymać się, że w owych
rekonstrukcjach dokonań wojskowych z przeszłości bliższej i dalszej – czy na fali tzw. polityki
historycznej? – za mało zwraca się uwagę na ich koszty społeczne i osobiste, ale są one jakąś
formą – w miarę atrakcyjną – edukacji obywatelskiej. A przy tym jest to, po prostu, rodzaj teatru
amatorskiego i wojenne okrucieństwo, krew i łzy nie są do odtworzenia w takiej formule.
       Dziwne są pretensje autorów pod adresem Kościoła. Mnie śmieszy, kiedy ksiądz –
zapewne zapalony rybołówca – oferuje poświęcenie sprzętu wędkarskiego przed sezonem,
irytują parafialni kaznodzieje, którzy odmieniają imiona Pańskie przez wszystkie przypadki, bo
nie mają nic do powiedzenia wiernym, zżymam się z powodu wypowiedzi niektórych naszych
biskupów, jest mi gorzko na myśl o pedofili duchownych w Stanach Zjednoczonych, Irlandii i u
nas, ale ten Kościół nie szerzy swoich dogmatów mieczem i ogniem, jak to czynił przed
wiekami, ten Kościół przeszedł znamienną ewolucję w nurcie cywilizacyjnym Zachodu.
Natomiast islam w formule fundamentalistycznej pozostał w głębokim średniowieczu. Jakie
może być antidotum na zorganizowaną, dotowaną petrodolarami i wyćwiczoną nienawiść,
agresję, potrzebę destrukcji? Czy jest inny sposób na powstrzymanie terrorystycznego islamu –
firmowanego przez Al-Kaidę, talibów i nie tylko przez te zinstytucjonalizowane siły – niż
przeciwstawienie zbrojnego oporu? A przecież nie jest tajemnicą poliszynela, że tej ciemnej sile
chodzi o zniszczenie zachodniej cywilizacji i zafundowanie światu powszechnej islamizacji.
Takie cele wskazują wszak świątobliwi i świeccy ideolodzy wojującego islamu i przypominanie
tego wydawałoby się już zbędne, ale widocznie nie całkiem, jeżeli można czytać takie artykuły,
jak omawiany tutaj. A nasza chata wcale nie jest ze skraja, jak być może sądzą wspomniani
publicyści, jako że już przed laty widziałem w telewizji jak pewien bojówkarz – tubylec czy
przybysz ze świata – wyznawał, iż celem walk w Czeczenii nie jest wcale zapewnienie jej
niepodległości, lecz rozprzestrzenianie islamu w Rosji, a w następnej kolejności może w Polsce.
       Muzułmański fundamentalizm wydaje się być, jak wiadomo, o tyle skuteczniejszy, iż do
aktów terrorystycznych skłania i przygotowuje samobójców, w myśl doktryny o nagrodzie po


                                               13
14


śmierci. W środkach masowego przekazu można nierzadko zobaczyć i wysłuchać wyznawców
tejże, którzy akcentują, iż z wyboru zmierzają ku śmierci, podczas gdy zapadnicy, jak powiadają
Rosjanie, wybierają życie. Nasi biskupi szermują – jeżeli chodzi o problem aborcji czy
zapłodnienia in vitro – określeniem "cywilizacja śmierci", ale nigdy nie słyszałem, żeby
nazywali tak samobójczy – i nie tylko samobójczy – terroryzm, który zapewne nie wynika z
przesłań Koranu.
       Przypominając to wszystko – w ogromnym skrócie – muszę przyznać, iż nie rozumiem
rzeczonych publicystów, negujących potrzebę naszego udziału w afgańskiej wojnie. No cóż,
najłatwiej być pięknoduchem... Jeżeli zaś wziąć pod uwagę akt wandalizmu w dolinie Bamjan,
to może się on wydawać marginalny w zestawieniu z globalnym problemem wojującego islamu.
Ów myjący się na sposób dziecięcy Hazar opowiada, iż talibowie cieszyli się, śmieli i tańczyli
na gruzach posągów Buddy. Ale przecież ich zamiarem jest pozbycie się mieszkańców
Afganistanu innych narodowości: Tadżyków chcieliby przepędzić do Tadżykistanu, Uzbeków do
Uzbekistanu, a Hazarów zetrzeć z powierzchni ziemi. Wszak talibowie i Al-Kaida – dodam od
siebie – to głównie Pasztuni, najliczniejsi spośród ludów tej ziemi, i wspomagający ich
napływowi Arabowie z różnych krajów.
       A swoją drogą jest sprawą ciekawą, iż tzw. rewolucja kulturalna w Chinach
spowodowała duże straty w spuściźnie kulturalnej tego kraju, ale w chińskiej części pustyni
Gobi zachowały się, na przykład – w dobrym stanie – malowidła ścienne i rzeźby Buddy, zaś
największy na świecie posąg Oświeconego w pozycji siedzącej, jest dzisiaj oblegany i
obfotografowywany przez turystów. Ba, chiński biznesmen, właściciel wyniosłego stoku
nadrzecznego, funduje u jego wierzchołka kopię największego posągu Buddy z Bamjan,
niszcząc przy okazji zabytkowe miejsce pochówków, w celu – jak nietrudno się domyślić –
komercyjnym. Barbarzyństwo wszak nie jeden ma wymiar...
       Na ruiny zaś w Afganistanie zjechali eksperci z UNESCO. Obejrzeli to, co zostało po
posągach, obmierzyli, co mogli obmierzyć, obliczyli, co dało się obliczyć i ogrodzili sznurem,
co należało ogrodzić, i odjechali. Bo pewnie nie można nic więcej zrobić w tym szczególnym
miejscu, gdy w Afganistanie (i Pakistanie) ważą się losy zachodniego świata.
mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm


       Dzień posylwestrowy, czyli noworoczny. Godzina bodaj siódma i o tej godzinie sterczę
już przy oknie, chociaż "balowałem" do trzeciej albo jeszcze dłużej, ale obudziłem się w sposób
naturalny – widocznie nie potrzebuję więcej snu nad te kilka godzin. Moje "balowanie"
ograniczyło się do smakowania krewetek, bigosu, sałatki warzywnej i niewielkiej ilości wina,


                                              14
15


oglądania w laptopie setek fotografii i wgapiania się w telewizor, choć zżymałem się gęsto na
wyczyny zapowiadaczy, wokalistów i wodzirejów. A kiedyś rzeczywiście balowałem do
zmęczenia albo do osiągnięcia stanu dziwnej lekkości, albo też do osiągnięcia uczucia jednego i
drugiego, a w każdym z tych przypadków doznawałem szczególnego ucisku, iż kolejny rok
mamy już na boku. A teraz wsio mienia rawno miniony czy bieżący...
       Sterczę przy oknie, a ranek ciemnawy, smętny, najbliższa zaś okolica bezludna i długo
trzeba czekać, nim przemknie się na widoku jakiś samochód... Że nie widać ludzi na ulicy w
takim dniu to nie dziwota, ale dlaczego tak rzadkie są auta, kiedy tutaj prawie zawsze o tej porze
pędzą trzema pasami jezdni do centrum i trzema pasami – za torami tramwajowymi – w
odwrotnym kierunku... Nareszcie jednak objawił się cienki śnieg, który chyba przykrył puszki po
piwie, butelki, resztki petard i świetlistych rakiet, folie i inne śmieci, jako efekt sylwestrowego
świętowania.
       Musiałem się dość długo wgapiać w ten widok, by wreszcie zauważyć, iż z lewej strony –
w panoramicznym kadrze mojego okna – ktoś biegnie. Za "infrastrukturą komunikacyjną" –
pierwszą ode mnie trzypasmówką, torami tramwajowymi, drugą jezdnią, betonowym szlakiem
dla rowerzystów i dla pieszych – a równolegle do niej, więc u podnóża pasma lekkich
wyniosłości, przyzielenionych sosnami, za którymi wąziutka asfaltówka prowadzi do
największego bodaj z fortów, zafundowanych miastu przez Prusaków za kontrybucję, ściągniętą
z Francuzów po wygranej w 1870 roku wojnie. Prawie zaraz za asfaltową szoską dobrze
wyniesione zbocza pozwalają podziwiać stawy starorzecza i Wisłę.
       Zdarza się, że tamtą trasą – u podstawy wału usosnowionych wzniesień – ktoś biegnie w
dresie, a nawet czasami biegnie      kilka osób, ale nie spodziewałem się, że ktoś w taki –
posylwestrowy i nieprzyjemny – ranek poczuje przyjemność albo obowiązek biegania. Kto to?
Czerwony bluza albo sweter, ciemne spodnie, białe "riboki"... Goła głowa – bo biegający mają
najczęściej coś na głowie – a włosy aż na plecach. Dziewczyna! Zbzikowana czy godna
podziwu?
       Monika także rzuciła się przed laty na bieganie. W okolicznościach dość szczególnych.
Po tygodniach oporu bowiem zgodziliśmy się wtedy, żeby ogólniak dokończyła w szkole
wieczorowej, jako że łapała na przemian trójki i dwójki, a "proceder" ten nasilił się jeszcze,
kiedy wróciła oszołomiona z Konkursu Szopenowskiego i nic nie było już ważne tylko pianino i
muzyka. Kilka lat wcześniej posłaliśmy ją do szkoły muzycznej na zasadzie "dać dziecku
szansę", bo ma słuch i w tramwaju wyśpiewuje "Eurydyki tańczące" Anny German. Potem
śpiewała – z obowiązku – tylko w chórze szkolnym, a kiedy już nie musiała śpiewać, zamilkła aż
do dzisiaj.


                                                15
16


        Ale nie przeszkodziło to jej w edukacji pianistycznej. Na początku nie miała nawet
instrumentu w domu, ale że złapałem jakieś honorarium czy nagrodę, kupiliśmy jej pianino, nie
żadną "Legnicę", ale duże, ciężkie, przedwojennej firmy "Małecki", z mosiężną płytą i całym
wnętrzem wyprodukowanym w Berlinie. Klawiaturę miało rozklekotaną, ale na szczęście
sympatyczny stroiciel umiał ją podreperować przy każdym strojeniu, po czym przez jakiś czas
podgrywał sobie i podśpiewywał. Instrument był przedmiotem szczególnego kultu z jej strony i
przypominam sobie, na przykład, że kiedyśmy przeprowadzali się do innego mieszkania, a
czterech chłopów dźwigało pianino na pasach po schodach, biegła przy nich i pilnowała, żeby go
nie uszkodzili.
       Przez pięć lat jakoś się jej "grało", ale u początku szóstej klasy muzycznej podstawówki
wezwał mnie dyrektor tejże i oznajmił, że pianistka z niej nie będzie i proponuje, by przeszła na
jakiś instrument dęty, bo ma silne płuca albo na wiolonczelę, bo ma mocne dłonie. Kiedy w
domu przekazałem jej sugestię szkolnej władzy, rozryczała się po najwyższe "C". Na szczęście
w szóstej klasie dostała się "pod komendę" nowej nauczycielki, która dalszą edukację
pianistyczną rozpoczęła od prawidłowego ustawienia jej rąk na klawiaturze. A szkołę średnią
przeszła bez problemów, bo miała szczęście do innej cenionej nauczycielki. Pozostała więc
sprawa ogólniaka i matury, którą zdała dopiero, kiedy została studentką Akademii Muzycznej. I
właśnie w dniu, w którym zgodziliśmy się, by edukację ogólnokształcącą skończyła w
wieczorówce, oznajmiła, że dzięki temu będzie miała czas także na bieganie. I pobiegła. Na
górki i w las, raczej lasek, po drugiej stronie naszej arterii komunikacyjnej, jak wypowiadają się
wielce wymowni. Wróciła po godzinie, a może półtorej, zziajana i powłócząca nogami. Rzuciła
się na tapczan i leżała na nim przez dłuższy czas. I już na zawsze zrezygnowała
z biegania.
       Nie było więc jej przeznaczeniem bieganie, nawet najbardziej amatorskie, "dla zdrowia",
gdy przeznaczeniem stała się pianistyka. I zawsze przypomina mi się ten moment powrotu jej z
Warszawy, kiedy myślę o Julku. Zażyczył sobie uczyć się gry na gitarze, więc na takiej samej
zasadzie jak Monika – niech dziecko spróbuje – dostał instrument i możliwość nauki. Przyszedł
potem czas, kiedy jego nauczyciel zasugerował, iż dalszej edukacji powinien poddać się w
szkole muzycznej, jako że on będzie mógł poświęcić mu więcej uwagi. I solidnie formował go
na muzyka, nie żałując swojego czasu i wszelkich zbiegów, służących temu celowi, a Julek
ciągnął dwie szkoły równolegle: podstawówkę i muzyczną. Ale po zdaniu egzaminu do
gimnazjum, zrezygnował z tej drugiej, bo upatrzył sobie zawód architekta.
       Nie obudził się więc do muzyki, mimo, iż odnosił sukcesy w konkursach rejonowych i
pojechał do Warszawy na ogólnokrajowy. A jego nauczyciel przeżył kolejne rozczarowanie, bo


                                               16
17


wcześniejsi uczniowie, z którymi wiązał nadzieje, także go zawiedli w podobny sposób. Julek
zaś jeżeli nawet dojrzeje do muzykowania, może napotkać na podobne trudności, natury
technicznej, określa się, jakie miał Wojtek, mąż Moniki. Jako niedorostek koncertował, w
kwartecie z siostrą i dwoma braćmi, jeszcze w Australii, gdzie się urodzili. I choć nie miało to
wówczas charakteru zawodowstwa, oczywiście, to spośród dziesięciorga rodzeństwa dziewię-
cioro uczyło się muzyki, a pięcioro ukończyło wyższe studia muzyczne i dzięki temu zarabiało
na chleb. Ale wcześniej prawie cała rodzina przyjechała do Polski. Wkrótce jednak zmarł ojciec,
a Wojtek nie widząc nad sobą jego twardej ręki, wolał grać w piłkę niż zgłębiać możliwości
skrzypiec. No i mając absolutny słuch i wielką muzykalność – spowiadał mi się – nie potrafił
pokonać pewnych trudności technicznych, bo palce miał już nie tak plastyczne jak kiedyś. Nie
wykorzystał swojej szansy – żalił mi się. Ale przecież nie tylko ja wiem, że mimo tego jest
doskonałym skrzypkiem...
       A Monika po przeflancowaniu się do ogólniaka wieczorowego tłukła w klawisze coraz
dłużej i coraz efektowniej, aż pewnego dnia przybiegła z dołu pewna studentka z pretensjami, iż
ona z tego powodu nie może się uczyć do egzaminu. Formalnie czy zwyczajowo nie miała racji
w tej kwestii, bo Monika trenowała w godzinach południowych, a nie po dwudziestej drugiej, ale
niewątpliwie zaistniał tutaj konflikt interesów, jak to się powiada poprawnie. Względna cisza w
mieszkaniu nastała dopiero, kiedy wyjechała na studia muzyczne do Łodzi. Zaliczyła tam jednak
tylko trzy semestry, bo tyle     brakowało Wojtkowi do ukończenia studiów. Potem oboje
wyemigrowali – via Wenecja, gdzie Wojtek miał kontrakt w operze Fenice – do Sydney. Tam w
konserwatorium nie zaakceptowano jej trzech polskich semestrów i musiała po dyplom brnąć od
początku. Ale miała jednocześnie możliwość wyspecjalizowania się w klawesynie i grania
muzyki barokowej. Wraz z Wojtkiem i przybieranymi muzykami koncertuje w Australii, Polsce
i Europie, oczywiście według modułu barokowego. Bywa, że rusza na występy solowe w
country. Wtedy odkręca nogi od klawesynu, ładuje instrument do samochodu i pędzi w trasę...
       No tak, obserwując w posylwestrowej, smętnej pustce biegnącą dziewczynę pojechało
mi się wspomnieniami... Dawniej, gdy popadałem w taką tonację, to tylko z powodu swojej
drogi życiowej.
mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm


       W wydanej niedawno książce Jolanty Drużyńskiej i Stanisława M.Jakowskiego "Wyklęte
życiorysy" (Rebis, Poznań 2009) jedna z opowieści – poświęconych ludziom zasłużonym dla
Polski, a godnych zainstalowania ich w narodowej pamięci – przypomina Józefa Hieronima
Retingera, szarą eminencję polskiego rządu emigracyjnego w Londynie. W roku 1944 Retinger –


                                              17
18


zesłany z samolotu spadochronem – bawił (czasownik ten można rozumieć prawie dosłownie,
jako że nie stronił od restauracji i kawiarni w tym niebezpiecznym czasie) z misją w kraju, a za
powrotem do Anglii – oczywiście samolotem i z dwoma innymi znaczącymi osobami – zabrał
niebagatelny bagaż: "To miała być największa w dziejach podziemia poczta, wielki worek, a w
nim gazety, sprawozdania prasowe, robione przez poetę Zbigniewa Bieńkowskiego, rozmaite
książki, m. in. Kamienie na szaniec Kamińskiego. Dali mi nawet do przewiezienia kompozycje
muzyczne Stefana Kisielewskiego, Witolda Lutosławskiego, Maklakiewicza, Regameya..."
       Można się zadumać nad celem przesyłania do Londynu książek i utworów muzycznych.
Czy chodziło o to, żeby pokazać naszym władzom w Londynie, iż kraj nawet pod hitlerowską
okupacją wytwarza wartości, które zaświadczają o jego żywotności intelektualno-artystycznej
czy też aby owe wartości zabezpieczyć przed potencjalnym zniszczeniem? A może o jedno i
drugie?
          Mnie wszakże bardziej niż próba odpowiedzi na te pytania zafrapowała informacja, iż
Zbigniew Bieńkowski udzielał się w konspiracji wojennej. Musiał więc pracować w Biurze
Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK, jako że w tej instytucji zajmowano się
kształtowaniem wiedzy i ducha społeczeństwa. Ale nigdy nie napomknął o tym w naszych
rozmowach na przestrzeni lat. Może uważał, że jego udział w tamtej działalności był na tyle
skromny, iż nie warto o tym wspominać? A może w naszych dyskursach nie było klimatu dla
tego rodzaju informacji? Bo Zbyszek żył przede wszystkim literaturą, dzielił się swoją wiedzą o
literaturze, kibicował autorom wszystkich generacji, jakim miał szczęście towarzyszyć. Że
pracował wszakże w konspiracji, można przypuszczać, gdy się czyta jego wczesne prozy
poetyckie: Niepojęte czy Dorota.
       Nie pamiętam kiedy, gdzie i przy jakiej okazji go poznałem, ale musiała to być końcówka
lat pięćdziesiątych, bo siedzieliśmy – oprócz nas dwóch jeszcze któryś z miejscowych kolegów –
w "Polonii", a studenci toruńscy mieli akurat juwenalia i Zbyszek popatrywał przez okno na
przebierańców. Rozmawialiśmy jednak o jego "Trzech poematach", a raczej chyba o ich
fragmentach, drukowanych najpierw w "Twórczości", gdyż całość – w formie książkowej –
ukazała się w roku 1959. Napomknął wtedy, że napisał je w ciągu dwóch tygodni, co nam –
słuchaczom – wydawało się nieprawdopodobne. Przyznał się więc, że tylko je zapisał, a "nosił w
sobie" przez lata.
       To dziwne, ale zawsze – na przestrzeni dziesięcioleci – wydawało mi się, że fizycznie nie
zmienia się. Zawsze był starszawy, drobniutki, niewysoki, jakby zasuszony, ale żywotny i takim
wydał mi się, kiedy widziałem go po raz ostatni. A za każdym pobytem w Toruniu – z odczytem
albo na naszej imprezie literackiej – i gdziekolwiek indziej objawiał żywiołowo swoje


                                               18
19


fascynacje, a to awangardowymi poetami francuskimi, a to Faulknerem, a to Przybosiem...
Potem przyjeżdżał prywatnie – do A. i jej rodziny – więc się z nim raczej nie widywałem. Dla
niego to się zaczęło chyba tamtego wieczoru w klubie związków twórczych "Azyl". Zdzisław P.,
który był w związku z A., jak to się dzisiaj powiada, a wydawało się, że trwałym, po dłuższej
abstynencji – pod jej wpływem – zanurzył się ponownie w alkoholowej mgle i A. nie mogła się z
nim porozumieć. Wybiegła więc zirytowana z lokalu, a Zbyszek, który znał Zdzisława P. od
dawna i towarzyszył małżonkom w "Azylu", pobiegł za nią. I to może od tamtego momentu
"byli sobie przeznaczeni" aż do śmierci Zbyszka. Potem odwiedziłem ich w Słupsku, gdzie się
przenieśli z Warszawy na kilka lat, bo miałem zrobić rozmowę z nim dla bydgoskich "Faktów",
w których wówczas pracowałem. Przy autoryzacji         Zbyszek mocno pogryzmolił tekst, ale
usprawiedliwiał się, że dopiero na piśmie potrafi porządniej sformułować swoje myśli.
       Ostatni raz widziałem się z nim, kiedy przyjechał z jakimś odczytem do "Domu Muz".
To musiało być na parę lat przed jego odejściem. Nie wiem, czy przy tej okazji czy też wcześniej
wpisał mi się w egzemplarzu ostatniej swojej rzeczy (Zbigniew Bieńkowski Poezje zebrane ,
Oficyna Wydawnicza "Agawa", 1993) "Drogiemu Jerzemu L. Ordanowi z dawną, nieuleczalną
przyjaźnią Zbigniew Bieńkowski Toruń 13. 1. 94"
       Odprowadzałem go wówczas do hotelu – wolniutko, bocznymi uliczkami – i
rozmawialiśmy, jak to było najczęściej – o literaturze, nowych publikacjach, wydarzeniach w
światku ludzi pióra i w pewnym momencie napomknąłem coś pochlebnego o twórczości
Kazimierza Hoffmana (który wówczas i w ogóle przez dwadzieścia lat prezesował naszemu –
bydgosko-toruńskiego – oddziałowi Stowarzyszenia Pisarzy Polskich), a Zbyszek zaperzył się:
wy tak wychwalacie jego wiersze, a one są sztuczne, ta sztuczność aż bije w oczy! Nie
zareplikowałem, bo zaskoczyła mnie jego reakcja, a poza tym byliśmy już przed hotelem... Ta
opinia Zbyszka o twórczości Hoffmana uwierała mnie potem, a chociaż z Kazikiem przegadałem
wiele godzin przed jej usłyszeniem i w następnych latach, a rozmawialiśmy głównie o poezji i
sztuce, to nie odważyłem się mu jej przytoczyć, wiedząc, zresztą, jak wrażliwą i drażliwą był
naturą. I nigdy mu jej nie przekażę, bo przed rokiem także odszedł. Na cmentarzu wygłosiłem
mowę pogrzebową, do czego zobligowali mnie koledzy, ale mam nadzieję, że była to moja
pierwsza i ostatnia taka mowa.
mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm


       Kiedy nocnym pociągiem pędziliśmy z Asuanu do Kairu i rankiem, więc już niedaleko
stolicy Egiptu, wyjrzałem przez okno oniemiałem: na całej przestrzeni, dającej się uchwycić



                                              19
20


okiem, po jednej i po drugiej stronie torowiska, prezentowała się kapusta, głowiasta, zielono-
niebieskawa, zwyczajna, prawie codzienna w spożywaniu, choć w różnej postaci, jako to
gotowana "na krótko", kapuśniacza, kiszona, bigosowa, gołąbkowa, sałatkowa, a może jeszcze
inna. Widzieć w Egipcie pole bawełny czy trzciny cukrowej, to żaden cymes, ale widzieć naszą
europejską kapuchę, a jeszcze może bardziej polską niż europejską, to przecież mocna
niespodzianka.
       Bo my tę naszą kapuchę powszednią hołubimy od stuleci nie tylko w celu
konsumpcyjnym, ale i dla doznań estetycznych, ergo jako przedmiot zabiegów artystycznych.
Pamiętam choćby fotogram Wiesława Wojczulanisa, jednego z członków-fotografików grupy
"Zero-61", która przed dziesiątkami lat działała w Toruniu. Zdjęcie – czarno-białe, bo takie w
tamtych czasach dominowały na wystawach fotograficznych – przedstawiało połówkę kapusty, a
dokładniej konstrukcję jej wnętrza: z mocno skróconego trzonu korzeniowego, zwanego
popularnie głąbem, wychodziły – w równoległych odstępach – żebra liści, łukowato wygięte ku
górze. Kapuścianych liści zaś – jak pamiętam – właściwie nie było widać, głównie jaśniały owe
łuki, płaskie od cięcia nożem, a to dlatego, iż praca zalecała się ciemną tonacją.
       Ale wtedy, gdyśmy się kolebali pociągiem do Kairu, nie pamiętałem o tamtej
uartystycznionej – przez młodego wówczas fotografika – kapuście, ale pomyślałem od razu, że
skoro na tych hektarach, które nasz ekspres mija i mija, rośnie "nasze" warzywo, to ziemia
tutejsza musi być odpowiednia dla niego, urodzajniejsza, ciężkawa, jako że to już chyba delta
Nilu. A to w kontraście do pustyń, przez które wypadło nam tłuc się wcześniej, choć nie bez
emocji, bośmy mogli zobaczyć fatamorganę i wschód słońca nad bezkresnymi piaskami. Gapiąc
się – przez okno autokaru – na uczerniony horyzont i wysuwający się zza niego czerwony krąg,
nie mogłem nie myśleć o Echnatonie, tym odszczepieńcu spośród faraonów, który zarządził, by
jedynie słońce uznawać za boga, obdarzonego imieniem Aton, który więc wymyślił religię
monoteistyczną,    a która   jednak go nie przetrwała. Bywało, że u nas, letnią porą, także
wślipiałem się we wschodzące słońce, zwłaszcza gdy działo się to w ulesionym czy
uwodnionym rozlegle krajobrazie. I prawdę mówiąc nie rozumiem ludzi, którzy nigdy nie
obserwowali wschodzącego słońca, do czego przyznała się, powiedzmy, Maryla, choć dożyła już
słusznych lat.
        A jako ogrodnik-amator pomyślałem jeszcze – obserwując umykające do tyłu zagony
kapusty – że przy tym ta ichnia dobra ziemia musi być obficie nawadniana, jako że warzywa
kapustne wymagają wilgotności. I rzeczywiście co i raz można było widzieć wodotryski, a
znacznie rzadziej jakiś kanał nawadniający, a raczej kanalik. A już nie udało mi się zobaczyć
wielgachnego koła z wiaderkami, które – przy zastosowaniu urządzenia nazywanego u nas


                                                20
21


kieratem lub maneżem – obracałyby jakieś bawoły albo osły, powodując, iż owe pojemniki
czerpałyby wodę z jakiejś ostoi wodnej i wylewały na pole. Taki młyn wiaderkowy można
zobaczyć chyba już tylko w Muzeum Nubijskim w Asuanie.
       A duży kanał nawadniający zobaczymy, kiedy będziemy wojażowali autobusem w
okolicach Memfis i Sakkary. Ale to nie będzie przyjemny widok: woda ponura, zaświniona
jakimiś resztkami, brzegi obwałowane śmieciowiskiem na kilometry... Nie można nie
powiedzieć, że naszego kraju nie zaśmieca się bezmyślnie i bezczelnie albo, powiedzmy, Francji
– na postojach przy szosach, na przykład – ale takiego zafajdania krajobrazu, który w tamtym
regionie nie jest sam w sobie atrakcyjny, jeszcze nie widziałem...
       Oczywiście, śmieci to problem światowy i osobiście cieszę się, że brazylijczycy popędzili
ostatnio kota angolom, którzy podrzucali im swoje śmieci, i ostatnią ich partię musieli z
powrotem zabrać do siebie. Ale najbardziej chyba pod tym względem doskwiera najbliższa
okolica. Mnie, na przykład, "odrzucają" brzegi jeziora w Kamionkach. Za każdym razem nim
rozwinę "kije", sprzątam stanowisko wędkarskie, zaświnione przez poprzedników. Ale tam
śmiecą nie tylko wędkarze, jeszcze bardziej plażowicze i nie tylko dlatego, że poza główną plażą
nie ma gdzie indziej     koszy na śmieci, ale dlatego, że mają taki nawyk. Co roku mamy
"sprzątanie świata" i dzieciaki oczyszczają – jako tako – ten teren, ale potem plastykowe worki
ze śmieciami sterczą przez długi czas na swoim miejscu, ich zawartość po trochu usypuje się na
ziemię, wiatr roznosi co lżejsze... A to z tej przyczyny, iż gospodarze terenu "już tak mają", że
nie przejmują się tym, po prostu z nawyku...
       Natomiast zarządzający jeziorem Józefowo przyklejają worki na śmieci do drzew, a
potem wypełnione odpadkami uprzątają. Rzadko więc się zdarza, iż śmieci gdzieś się walają, a
to w przypadku, gdy nie mieszczą się już w workach albo gdy porozrywają je jakieś zwierzęta.
       Mając na uwadze te dwa przypadki          "w kwestii śmieci", wypadałoby      powiedzieć
banalnie "a jednak można, jak się chce"... Tyle, że to banał męczący!
Mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm


       Toruń aplikował się – że użyję tego modnego obecnie słowa – na Europejską Stolicę
Kultury w roku 2016, obok innych miast polskich, ma się rozumieć. Zatem "sztabowcy"
główkują, jak jeszcze wydatniej ukulturalnić miasto, chociaż według mnie jest ono nieźle
ukulturalnione. Mamy wszak tutaj dwa – coroczne – międzynarodowe festiwale teatralne (scen
dramatycznych, o długiej już historii, i scen lalkowych), co najmniej pięć muzycznych, pod
nazwą "Probaltica" (z udziałem zespołów i solistów z wiadomych krajów), "Muzyka i
architektura" (w scenerii tutejszych zabytków, ale przy udziale i zagranicznych wykonawców),


                                                21
22


jazzowy (za sprawą klubu "Od nowa"), bluesowo-harmonijkowy (urządzany pospołu z klubem
bydgoskim), pieśni religijnej "Song and Song" i jeszcze – jeżeli chodzi o tę "branżę" –
organowy, zaś pod patronem, jak to się powiada, X Muzy przegląd filmowy "Tofifest". Tyle że
nazwa ostatniego przedsięwzięcia – "w temacie kultury", jak powiadają wielcemówni –
niefortunna, bo "tofi" (albo "toffi"), jak wiadomo, to inaczej ciągutki, a "fest" – z niemieckiego
– to mocny silny, a z użyciem dużej litery: święto, feta, uczta. Czyżby więc chodziło o
cukierkowe święto?
       Poza tym "podaż" kulturalną wzbogacają okazjonalne, sporadyczne imprezy, mniej czy
bardziej widowiskowe, w tym po raz pierwszy zorganizowany (w roku 2008) festiwal światła,
więc można by zamknąć sprawę słowami knajackiej – nieco – piosenki: "Jest dobrze, jest
dobrze, jest dobrze, ale nie jest źle..." Rzecz atoli w tym, iż odbiór – w sensie dosłownym i w
sensie atmosfery, aury, powidoków, fluidów – miasta, a może dokładniej: jego statusu jako
ośrodka kultury i nauki jest za lekki, za cienki, za mało przestrzenny więc i za mało
progresywny. A to jest kwestia "nośników", w znaczeniu dosłownym i metaforycznym. Chodzi
więc o to, kto tę rolę „nośności” powinien pełnić.
       Obrazuje to przypadek funkcjonowania w ubiegłym roku zaimportowanej do Torunia
koncepcjonistki od przygotowania programu dla miasta, przypuszczalnie europejskiego
stołecznie w roku 2016. Atoli z jej programowania wyszły nici – choć trzeba koncepcjonistce
oddać sprawiedliwość, iż zafundowała naszemu grodowi historycznemu efektowne igrce
świetlne - i usprawiedliwiając się na tę okoliczność zapodała, iż takie środowisko twórcze jak
plastycy, na przykład, jest skłócone i nie chce przyłożyć ręki do efektywnych działań na rzecz
mitycznego roku 2016. Nie wiem, czy plastycy są skłóceni i czy naprawdę nie chcieliby
uczestniczyć w promowaniu miasta, ale być może nie chcieliby zastępować w tym względzie
etatowych pracowników kultury. Tak się bowiem u nas – to znaczy: w ogóle w kraju – utarło
(chyba za sprawą "tradycji" z minionej epoki), iż kulturę "robią" instytucje zawodowe,
stowarzyszenia twórców, organizacje społeczne, placówki upowszechnienia kultury, a urzędnicy
instancji zarządzających tą strefą wydzielają kasę, planują i reprezentują. Otóż trzeba wyraźnie
powiedzieć, iż przeznaczeniem twórców jest tworzyć, a zadaniem pracowników resortu kultury
eksponować i upowszechniać ich dorobek. Nie znaczy to wszelako, że jednostki ze środowiska
twórców nie mogą funkcjonować jako organizatorzy, menedżerowie, impresariowie – czy jakby
ich nie określić – "na polu kultury", jeżeli poczują taką wenę i potrzebę. Nie mogą oni jednak
zastępować etatowych pracowników w rzeczonym resorcie, który na różnych stopniach
kompetencji uległ zurzędniczeniu w długoletnim procesie "zarządzania kulturą". Jest przy tym



                                                22
23


paradoksem, iż "etatowców" określa się mianem działaczy. Trzeba więc odróżnić od nich ludzi,
którzy poczynają sobie non profit, a których nazywa się także społecznikami.
       W rzeczy samej chodzi o to, że od dwudziestu lat żyjemy w zmienionej rzeczywistości i
tej sfery wartości, którą określamy mianem "kultury" nie da się programować, rozwijać i
upowszechniać tak, jak czyniono to "za socjalizmu". W tym obszarze aktywności ludzkiej
potrzebni są pracownicy, jacy funkcjonują – niemal już od przełomu ustrojowego – w innych
dziedzinach: menedżerowie czy impresariowie. Posiadający stosowną (a może nawet
specjalistyczną) wiedzę "w temacie", sukcesywnie uzupełnianą, oraz umiejętności menedżersko-
impresaryjne (jako dar natury, kształcony na właściwych uczelniach, których teraz w naszym
kraju multum). Przy tym należy uwzględnić jeszcze jeden czynnik: pracowitość i
obowiązkowość owych fachowców. Przy takich walorach powinni oni być wysoko
wynagradzani. Oznaczałoby to jednoczesne ograniczenie ilości tradycyjnych urzędników „od
kultury”.
       Sądzę, że w takim systemie rozwijania i funkcjonowania żadne środowisko czy
stowarzyszenie twórcze nie odmówiłoby współpracy nie tylko "w kwestii" ESK 2016, ale w
ogóle i nie tylko w Toruniu. A powinna ona polegać przede wszystkim – ze strony twórców – na
inspirowaniu, wsparciu teoretyczno-koncepcyjnym drugiej strony.
       A że obecny stan zurzędniczenia instancji „po linii” kultury jest mało efektywny niech
zaświadczy moje nie tak dawne doświadczenie a` propos, w istocie swej marginalne.




                                              23

Contenu connexe

Tendances (8)

Krystyna Pawłowska, Moje miejsce, największy kawałek nieba nad Krakowem", Rew...
Krystyna Pawłowska, Moje miejsce, największy kawałek nieba nad Krakowem", Rew...Krystyna Pawłowska, Moje miejsce, największy kawałek nieba nad Krakowem", Rew...
Krystyna Pawłowska, Moje miejsce, największy kawałek nieba nad Krakowem", Rew...
 
Czerwony byk - Mirosław M. Bujko - ebook
Czerwony byk - Mirosław M. Bujko - ebookCzerwony byk - Mirosław M. Bujko - ebook
Czerwony byk - Mirosław M. Bujko - ebook
 
Rozdzióbią nas kruki i wrony
Rozdzióbią nas kruki i wronyRozdzióbią nas kruki i wrony
Rozdzióbią nas kruki i wrony
 
Ksenofont economik
Ksenofont economikKsenofont economik
Ksenofont economik
 
Bar Do Thos Grol[1]
Bar Do Thos Grol[1]Bar Do Thos Grol[1]
Bar Do Thos Grol[1]
 
Morderstwo w La Scali - Tomasz Piątek - ebook
Morderstwo w La Scali - Tomasz Piątek - ebookMorderstwo w La Scali - Tomasz Piątek - ebook
Morderstwo w La Scali - Tomasz Piątek - ebook
 
Za-duszki
Za-duszkiZa-duszki
Za-duszki
 
Śpiewnik zlotowy
Śpiewnik zlotowyŚpiewnik zlotowy
Śpiewnik zlotowy
 

Similaire à Wersja Z Pamięci (10)

6_pml_l_2023.pdf
6_pml_l_2023.pdf6_pml_l_2023.pdf
6_pml_l_2023.pdf
 
13. beata śniecikowska futuryzje - folkloryzje, czyli awangardyści na wsi
13. beata śniecikowska   futuryzje - folkloryzje,  czyli awangardyści na wsi13. beata śniecikowska   futuryzje - folkloryzje,  czyli awangardyści na wsi
13. beata śniecikowska futuryzje - folkloryzje, czyli awangardyści na wsi
 
Fifcia99wiersze1
Fifcia99wiersze1Fifcia99wiersze1
Fifcia99wiersze1
 
Fifcia99wiersze1
Fifcia99wiersze1Fifcia99wiersze1
Fifcia99wiersze1
 
Fifcia99wiersze1
Fifcia99wiersze1Fifcia99wiersze1
Fifcia99wiersze1
 
Fifcia99wiersze1
Fifcia99wiersze1Fifcia99wiersze1
Fifcia99wiersze1
 
Wyjątek - Christian Jungersen - ebook
Wyjątek - Christian Jungersen - ebookWyjątek - Christian Jungersen - ebook
Wyjątek - Christian Jungersen - ebook
 
Olubeckawiersze1
Olubeckawiersze1Olubeckawiersze1
Olubeckawiersze1
 
spiewnik waligorski.pdf
spiewnik waligorski.pdfspiewnik waligorski.pdf
spiewnik waligorski.pdf
 
Lala - Jacek Dehnel - ebook
Lala - Jacek Dehnel - ebookLala - Jacek Dehnel - ebook
Lala - Jacek Dehnel - ebook
 

Wersja Z Pamięci

  • 1. 1 mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm Jerzy Lesław Ordan Wersja z pamięci W której to klasie byłem wówczas? Ósmej czy już dziewiątej, jako że dawne liceum ogólnokształcące – czteroletnie – zaliczało się w ciągu numeracyjnym (jako kontynuację powszechniaka) osiem-jedenaście. I kto nas edukował w literaturze i literackiej polszczyźnie? Chyba Bladolica, a szerokobiodra – przemierzając korytarz i wspinając się po schodach balansowała z lewa na prawo i odwrotnie. W dziesiątej i jedenastej wszak uwodził nas już K., migając pulchniutkimi uśmiechami. Wystarczyło wtedy ponawijać o "rewolucyjności" wierszy Broniewskiego, by na jego zajęczym pyszczku objawiło się zadowolenie, a do dziennika spłynęła piątka. Nic dziwnego więc, że w tamtym czasie niezadługo dopadł kuratoryjnego gabinetu. U innych zaś preceptorów czy preceptorek nie miałem przyjemności – w owym czasie – pobierać wiedzy z zakresu przedmiotu: język polski. Więc to na pewno Bladolica objawiła mi się tak ekspresyjnie. I tylko na tej jednej lekcji, bo żadna inna nie odcisnęła mi się w pamięci, a przecież Bladolica musiała nas edukować co najmniej przez dwa lata. Była żoną Hefajstosa, który w powszechniaku udzielał się z francuszczyzną. Jego matka zaś, czyli Madame, zaszczepiała miłość do języka Moliera i Balzaka w naszym ogólniaku, ergo Bladolica zapisała się jako jej synowa. Małżonek naszej polonistki otrzymał miano Hefajstosa z tej prostej przyczyny, że był kulawy, ale niczym innym nie upodabniał się do boga z mitologii starogreckiej, owego kowala-siłacza, jako że prezentował się chudeuszem, nadwyrośniętym smukłowcem z obwisłą szczęką. Na tamtej, wyjątkowo zapamiętanej przeze mnie lekcji, Bladolica umościła się za biurkiem jak zazwyczaj, właśnie – za biurkiem, jakie mieliśmy w klasie, a nie za jakimś stołem czy stolikiem, w jakie najczęściej wyposażone są szkolne sale, otworzyła książkę i zaczęła czytać. Nie pamiętam, niestety, czy od razu zaczęła czy też najpierw zafundowała nam jakiś wstęp, jakieś niezbędne wyjaśnienia. Ale czytała: Nad rzekami Babilonu – tam siedzieliśmy i płakali, kiedy wspominaliśmy Syjon. Zawiesiliśmy lutnie nasze 1
  • 2. 2 na wierzbach owej ziemi. Tam bowiem ci, którzy nas zabrali w niewolę, żądali od nas pieśni, nasi ciemięzcy radosnych śpiewów: Zaśpiewajcie nam jakąś pieśń Syjonu! Jakżeż możemy śpiewać pieśń Jahwe na obcej ziemi? Jeśli o tobie zapomnę, o Jeruzalem, niech mnie zawiedzie moja prawica. Niech język mój przyschnie do podniebienia, jeślibym nie pamiętał o tobie, jeślibym nie przeniósł Jeruzalem ponad największą z moich radości. Zapamiętaj, Jahwe, synom Edomu dzień Jeruzalem, kiedy wołali: Zburzcie je, zburzcie aż po same podwaliny. Córo Babilonu, niszczycielko, błogosławiony, który ci odpłaci za krzywdę nam wyrządzoną. Błogosławiony, który pochwyci i roztrzaska twoje niemowlęta o skałę. Przez pół wieku z okładem pamiętałem o rzekach Babilonu, o lutniach zawieszonych na wierzbach, o uprowadzonych z Jerozolimy... I kiedy wreszcie po tak długim czasie przywar- owałem nad starotestamentowymi psalmami, to z niejaką ulgą dobrnąłem do utworu, opatrzonego numerem 137 (na w ogóle sto pięćdziesiąt utrwalonych w piśmie), czyli do "mojego" psalmu i doznałem takiego samego olśnienia, jakie mi było dane przeżyć w minionej epoce. Autor przypisów do psalmów (Stary Testament, tom drugi, Księgarnia Św. Wojciecha, Poznań 2000) określa je jako arcydzieła. A to nieprawda! Część, a bodaj większość z nich to qusi poematy, z powtarzającymi się wątkami epickimi, wśród których przeważa chyba wątek ucieczki Izraelitów z Egiptu, rzeczy więc rozwlekłe, a jeżeli nierozwlekłe to bezobrazowe, 2
  • 3. 3 skonstruowane na zasadzie wyliczanki pod adresem Jahwe, tak czy siak – nudziarstwo. Arcydzieło to psalm wyżej cytowany – przyzna każdy, kto jest wrażliwy na poezję. Ale nie jest powszechnie znany, jak na to zasługuje. W kościołach śpiewa się najczęściej Psalm 23. Z pewnymi zmianami, z których najważniejsza jest ta, iż Jahwe zastąpił Pan. Niby te słowa znaczą to samo, niby można używać je zamiennie, ale Jahwe ma zapach odległego czasu, dokąd trudno zawędrować nawet wyobraźnią, a Pan jest współczesny. Poza tym – powiedzmy sobie szczerze – w kościele zapachniałoby bóżnicą i ujawniłby się – w taki czy inny sposób – dzisiejszy antysemityzm. Więc nie dziwię się takiej zmianie... I trudno wyobrazić sobie korzystanie z Psalmu 137 w kościelnych celebracjach, chociaż tzw. pierwsze czytanie na mszy to zazwyczaj jakiś ustęp ze Starego Testamentu, z czego chyba nie zdaje sobie sprawy większość wiernych. Końcowa bowiem "wymowa" utworu nie jest zgodna z chrześcijańską zasadą wybaczania win, gdy jego twórca głosi, iż błogosławiony będzie mściciel roztrzaskujący niemowlęta babilończyków o skałę. Obraz drastyczny, ale znaczący nie tylko dla tamtej odległej przeszłości. Trudno zresztą dziwić się takiemu okrucieństwu, skoro w tej samej Najwyższej Księdze Jahwe poucza Mojżesza: "Kto uderzy drugiego tak, że ten umrze, sam musi umrzeć. (...) Kto pobije swego ojca albo matkę, musi ponieść śmierć. Kto by uprowadził człowieka, i czy by go sprzedał, czy też znaleziono by go [jeszcze] u niego, musi ponieść śmierć. Kto by złorzeczył swemu ojcu albo matce, musi ponieść śmierć. (...) życie za życie, oko za oko, ząb za ząb, rękę za rękę, nogę za nogę, siniec za siniec, ranę za ranę, pręgę za pręgę" (Księga Wyjścia, 21). W przypisach komentator zauważa analogię między tymi wskazaniami a zapisami w kodeksie Hammurabiego i dodaje, iż sztucznie zostały dołączone do Dekalogu albo też Dekalog nienaturalnie poprzedza owe wskazania, czyli Księgę Przymierza, jako że powstała ona w ostatnim etapie wędrówki Izraelitów do Ziemi Obiecanej i miała moralnie i religijnie skodyfikować życie społeczne w nowym miejscu osiedlenia. Te zabiegi wyraziły się czasami zadziwiającymi zapisami: "Nie zostawisz przy życiu czarowników" i "Nie wolno ci gotować koźlęcia w mleku jego matki" oraz, na przykład, "Nikt ze zgniecionymi jądrami albo z uciętym członkiem nie będzie przyjęty do zgromadzenia Jahwe" i "Nie zawiążesz pyska wołowi młócącemu zboże" (Księga Powtórzonego Prawa). Ale abstrahując od tego rodzaju osobliwości w Starym Testamencie trzeba powrócić do Psalmu 137, wszak obraz lutni zawieszonych na wierzbach i mieszkańców Jerozolimy, uprowadzonych nad rzeki Babilonu, nie zatarł się w mojej wyobraźni przez dziesięciolecia. Choć silniej niż kiedyś dziwią mnie owe wierzby. Czy w dzisiejszym Iraku rosną tak bardzo "polskie" drzewa, chciałoby się powiedzieć? W przypisach do utworu jest mowa, iż w tym 3
  • 4. 4 przypadku chodzi raczej o topole. Jednakowoż czy i te drzewa są charakterystyczne dla tamtego klimatu i krajobrazu? Wszak każdemu chyba Bliski Wschód kojarzy się przede wszystkim – jeżeli chodzi o roślinność – z palmami, a w następnej kolejności z drzewami owocowymi – cytrusami, oliwnymi, figowcami, granatami... A ileż jest odmian palm! Najpospolitsza bodaj daktylowa... A gdzie jeszcze rosną palmy, jakie widziałem w Singapurze? Rozłożyste, z ciężkimi wachlarzami liści, zielono-niebieskawych, a może nawet mocniej niebieskawych niż zielonych... Najbardziej jednak z tamtych – podgrzanych – klimatów bierze mnie sykomora, drzewo ukazujące mi się tylko w tekstach, w jakimś wierszu Herberta, powiedzmy, drzewo tajemnicze, jakieś ciemne, choćby tylko w swojej nazwie... A przecież łatwo wyczytać w byle przewodniku po świecie drzew, że to odmiana figowca, zwana oślą figą, rodząca jadalne, choć ciężkostrawne owoce, przydatna na rzeźby i do wyrobu mebli, w starożytnym Egipcie zaś używana do konstruowania sarkofagów... A więc i przez ten ostatni fakt to tajemniczy okaz dendrologiczny, adaptowany w najciemniejszej przeszłości, u początków cywilizacji śródziemnomorskiej... Wracając jednak do "wierzb" psalmowych mam wrażenie, że zostały zapożyczone od Kochanowskiego, bowiem pierwsza strofka Psalmu 137 w wersji renesansowego poety brzmi: Siedząc po niskich brzegach babilońskiej wody A na piękne syjońskie wspominając grody Co nam inszego czynić, jedno płakać smutnie, Powiesiwszy po wierzbach niepotrzebne lutnie? I jest rzeczą zadziwiającą, że akurat ten najwspanialszy dla mnie psalm brzmi u Kochanowskiego gorzej niż wersji przytoczonej wyżej. To chyba sprawa tego rodzaju, iż przez czarnoleskiego poetę został zaprezentowany w formie regularnej jak ciasto na blasze: podział na czterowersowe zwrotki, trzynastozgłoskowiec z najbliższymi, żeńskimi rymami. Ten klasyczny kanon wierszotwórczy "rozrzedził" dramatyzm sytuacji Izraelczyków, uprowadzonych do Babilonii, zaś cytowana tutaj wersja poznańska (z Księgarni Św. Wojciecha) jest nieregularna, poszarpana, bardziej skrótowa, dynamiczna, więc bardziej ekspresyjna. I to jest zaskakujące! Jako że swobodniejszy chyba przekład Kochanowskiego w przypadku pozostałych psalmów wydaje się efektowniejszy, jako że dominuje w nich liryka i litanijność, a staropolszczyzna języka dodaje im sakralnego smaku, aury dawności, powagi, dostojeństwa. mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm Na trawniku dwa gołębie: jeden siedzi, drugi – przy nim – stoi. Ba, żeby tylko stał, to nie byłoby w tym nic dziwnego, ale on dziobie siedzącego w dziób, rytmicznie, w krótkich interwałach – dziób w dziób. Zatrzymuję się w odległości kilku metrów od nich i gapię się 4
  • 5. 5 bezrozumnie na ten pokaz dziobania, jako że nigdy wcześniej nie miałem okazji obserwować czegoś podobnego. Po chwili przystaje obok mnie jakiś mężczyzna, ale nie wiem, czy także zainteresowany gołębiami czy moim gapiostwem. I dopiero po chwili odzywa się: – Co, nie chcą lecieć? – Nie wiem – wyznaję szczerze, bo nigdy nie interesowałem się bliżej gołębiami, nie hodowałem – w czasach i warunkach, w jakich mógłbym hodować – nie obserwowałem ich lotów i nie przeżywałem z tego powodu takich emocji, jakie przeżywają zamiłowani gołębiarze. W dzieciństwie trzymałem tylko króliki, rasy angora, które zjadaliśmy w tamtych ciężkich czasach i z których wełny matka dziergała szaliki, rękawiczki i czapki-pilotki dla moich sióstr. – Panie, tworzą parkę! To miłośniki... – skonkludował mężczyzna. Oddalam się, pozostawiając gołębie w spokoju, a rozmyślając o tym, iż częściej niż na tych ptakach mogę zawiesić wzrok na przypadkowej dwójce młodych ludzi, przytulonych do siebie i całujących się. Gdzieś na skwerze, na przystanku autobusowym albo w innym miejscu publicznym. Bo wiadomo wszak, że wiek, że biologia ma swoje prawa i taki widok dzisiaj nikogo prawie nie dziwi i nie gorszy. Dla mnie zaś miewa swój wdzięk i sznyt estetyczny. Przeciwnych zaś wrażeń doznaję, ma się rozumieć, gdy natykam się na pary, kiedy on klnie – strząsając popiół z papierosa na ziemię – jak przysłowiowy szewc albo jeszcze mocniej, a ona wgapia się w niego ani urzeczona, ani zgorszona jego zachowaniem, albo gdy ona w pozie niedbałej, trzymając "fajkę" w ręce, opartej łokciem na żebrach, strąca popiół, gdzie się da strącić i tokuje obscenicznie, jak dawniej – chociaż nie tak znów dawno – nie tokowałaby w przestrzeni publicznej, a nawet domowej, nie tylko przedstawicielka tzw. płci pięknej, ale nie zachowywałby się tak mężczyzna bardziej "ogładzony". Ale dzięki najpopularniejszym środkom przekazu, jakimi są kino i telewizja upowszechnia się w naszym "zacofanym" społeczeństwie i inną możliwość przeżywania fizycznych namiętności. Oto telewizja pokazuje co jaki czas – odrzucając "staroświeckie" tabu – jak przy okazji jakiejś gejowskiej manifestacji dwaj mężczyźni całują się – namiętnie i radośnie – usta w usta. Oczywiście zgodnie z głoszoną zasadą równouprawnienia owej mniejszości seksualnej, jaką funduje nam dzisiejsza epoka. Lecz ja wcale nie pragnąłem i pragnę tego oglądać, po prostu przypadkowo, poszukując zupełnie czegoś innego, trafiłem na owych "miłośników". A to, że mimo woli, muszę ich oglądać, stanowi naruszenie mojego prawa, jako że na ten widok – w telewizji bądź na żywo, za sprawą gejowskiej manify – doznaję dyskomfortu: mam uczucie obrzydzenia... Niech więc "kochający inaczej" nie pokazują tego w obszarze dostępnym mimowolnym świadkom... A swoją drogą Breżniew i Honecker całowali się bodaj wdzięczniej, bo bardziej humorystycznie – dzięki powadze, jaką zachowywali... 5
  • 6. 6 I nic nie mają tutaj do rzeczy owe gadki-szmatki, owo bredzenie i biedronienie, że już w starożytności, że w epoce hellenistycznej, w Rzymie i w wiekach następnych, że filozofowie, że Michał Anioł... Te wspaniałe postaci z przeszłości znajdują się za niesłychanie grubą i prawie nieprzenikalną kurtyną czasu i naprawdę widoczne są tylko ich dzieła i tylko one mają tę wartość, jaką mają. Dzieła zasłaniają całkowicie ich twórców, więc nie zobaczy się ich ani w telewizji, ani w kinie, ani w śmiesznym kolorowym pochodzie... Ale już w Starym Testamencie napisano: "Nie będziesz obcował z mężczyzną, tak jak się obcuje z kobietą, bo to jest obrzydliwość" (Księga Kapłańska, 18, w.) mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm Układ domowy (jeżeli ekspremier głosi, że w Najjaśniejszej Rzczypospolitej rządzą wiadome albo niewiadome układy, to i taki – domowy – musi istnieć), zadecydował, że otrzymałem – do rąk własnych – "Wysokie Obcasy (nr 38/2009), czyli "babski" dodatek do "Gazety Wyborczej". W zasadzie nie czytuję owej damskiej kolorówki (i innych, a prawie wszystkie są damskie), lecz kiedy układ domowy zasugeruje, że nie powinienem uchylać się od lektury określonego tekstu, to spełniam życzenie instancji. Otóż w rzeczonym egzemplarzu znalazłem felieton Joanny Szczepkowskiej "Poeta i łopata". Autorka w tymże relacjonuje, iż Lech Wałęsa w swoim przemówieniu na uroczystości wręczenia nagrody Tadeuszowi Mazowieckiemu, zadeklarował, że wykonuje ciężką, fizyczną pracę, a jakiś wierszopis machnie tekścik (były prezydent machnął ręką), coś powie i bierze kasę. Felietonistka jest oburzona, bo Wałęsa za dużo sobie pozwolił, chociaż wie, że zawsze sobie pozwalał i pozwala, więc trzeba mu to po prostu wybaczyć. Ale nie może nie wyrazić swojego sprzeciwu wobec takiej ignorancji mówcy i wyjaśnia: "Panie prezydencie. Pisanie wierszy, w ogóle twórczość literacka to jest praca fizyczna. Wydatek energii równy pracy górnika." Taka diagnoza nie mogła mnie, rzecz jasna, nie zdumieć, bo już pół wieku praktykuję "po linii poezji" – gdyby sparodiować ulubioną formułę towarzyszy z minionej epoki – a nigdy nie czułem się górnikiem, a nawet pomocnikiem górnika. Ale autorka nie popuszcza i na świadków tego, że głosi prawdę i tylko prawdę powołuje Gustawa Flauberta, Zofię Nałkowską i Olgę Tokarczuk, którzy to twórcy mieli się skarżyć, że doznali cielesnych cierpień, kiedy przysiedli fałdów nad swoimi utworami. Również na dowód twórczych cierpień przywołuje wyznania dwóch poetów, ale w tym przypadku chodzi przede wszystkim o to, że im się tak długo pisze i pisze, nim się wreszcie wypisze coś godnego uwagi. Ale to przecież dobrze o nich świadczy, że im się trudno pisze, ergo odpowiedzialnie traktują swoją robotę i nie bałamucą 6
  • 7. 7 potencjalnych czytelników kilogramami zadrukowanych – bez składu i ładu – stron. Co jest zjawiskiem dość pospolitym, niestety... A kiedy owa namiętność pisania dla pisania zdarza się autorom od niedawna praktykującym, to pół biedy. Ale bywa, że i mistrzów zawodzi zmysł samokontroli i folgują sobie słowotokiem, który nic nowego nie wnosi do tego, czego wcześniej dokonali, a to powinno ich zawstydzać. Kiedy więc felietonistka-poetka przytacza – na dowód, że poezja i dzisiaj może mieć szczególny, znaczący wymiar – ułomek z Miłosza, to wypada tylko stwierdzić, że jej egzaltacja przeważa nad znajomością rzeczy. Fakt, że ów tekścik ...Który skrzywdziłeś człowieka prostego Śmiechem nad jego krzywdą wybuchając Nie bądź bezpieczny poeta pamięta Możesz go zabić narodzi się nowy Spisane będą czyny i rozmowy. przyklejono do Pomnika Poległych Stoczniowców nie wyklucza tego, iż jest to zakalec. Miłosz wielkim poetą jest, że użyję tego modnego dzisiaj szyku zdania, i wiele jego tekstów po prostu unosi nas, ale zdarzało mu się również popełniać rzeczy słabe, i w okresie wileńskim i u końca swoich dni. Zapewne sam nie umiał (albo nie chciał) oddzielić plew od ziarna, ale ludzie, którzy poczynają sobie – praktycznie bądź teoretycznie – w tej dziedzinie nie powinni nabierać się właśnie na plewy. To zresztą przypadek nie tylko Miłosza, a także innych, bardziej bądź mniej znakomitych. Wczesny i późny Iwaszkiewicz może zachwycać – mam na myśli, oczywiście, wiersze – ale rozległa przestrzeń między tymi biegunami wypchana jest sieczką słowną. Herbert u swojego końca poszedł w publicystykę pod pozorem utworów poetyckich i to, o ile wiem, przy sugestii pewnego działacza-redaktora, który w ten sposób chciał się jakoś rozprawić z naszą dzisiejszością. Różewicz, który sam jeden wyznaczył epokę w naszej poezji, teraz prawie co roku obdarza nas tasiemcami, w których co słowo to wers, a którymi można się zanudzić na śmierć. Może jestem niesprawiedliwy przy tak gruboskórnej ocenie dokonań twórczych naszych znakomitości, ale czuję się – w jakimś stopniu – wychowankiem Juliana Przybosia i zawsze – czy chcę, czy nie chcę – pamiętam o jego zasadzie: jak najmniej słów, by powiedzieć jak najwięcej. (A także nie zapominam o innej formule: niech słowo dziwi się słowu) Oczywiście, dzisiaj powoływanie się na Przybosia to obciach. Dzisiaj adoruje się i przywołuje autorytet Miłosza, Herberta, Różewicza, Szymborskiej... Ale chyba nie będzie herezją, jeżeli napiszę, że Przyboś najsilniej zaciążył – swoimi realizacjami poetyckimi i swoją teorią – na kolejnych 7
  • 8. 8 rocznikach poetów, startujących po roku 1956. Może także dlatego, że czynnie uczestniczył w życiu literackim w tamtych – odległych już – dziesięcioleciach. A także śmiem głosić tezę, że "stare repy", jak Słonimski (który nabijał się z przedwojennej awangardy poetyckiej) czy Iwaszkiewicz najlepsze swoje rzeczy napisali u końca życia, bo "skonsumowali" doświadczenia Przybosia i poetów do niego zbliżonych. A kto mi nie wierzy, niech zasiądzie do lektury – bez uprzedzeń – Przybosia, bo to jeden z największych naszych poetów. mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm Kolejnego popołudnia przyklejam się do wielgachnego okna i gapię w dół, w uliczkę, przysuniętą do bocznej ściany hotelu. Nad oknem z tej strony – wewnętrznej – i z tamtej – zewnętrznej – skrzynki klimatyzacji. Przy wszystkich oknach – od parteru do góry – takie same skrzynki, więc w pierwszych dniach pobytu tutaj miałem wrażenie, że znajduję się na lotnisku, na którym bezustannie siadają i startują samoloty, szczególnie w nocy, w półśnie słyszałem to charakterystyczne dudnienio-drżenie, a może bardziej czułem niż słyszałem... Teraz nie słyszę klimatyzacji, bo całą uwagę kieruję w dół – w uliczkę, niczym się niewyróżniającą, szarą jak mysz, obstawioną – po przeciwnej stronie – lada jakimi domami, i absolutnie pustą. Ale wiem, że się zjawi... Może za kwadrans, za pół godziny albo jeszcze później... I rzeczywiście: wreszcie ukazuje się, zawijając ślamazarnie zdeformowanymi sandałami, i prowadząc za sobą – jak w poprzednich dniach – swojego wielbłąda. Tym rozchwianym chodem dokolebuje się na róg przyhotelowej uliczki, sformowany z uliczką odchodzącą od niej prostopadle, a równie mizerną, i zatrzymuje w miejscu, które zajmował w poprzednich dniach, i zaraz skłania wielbłąda, żeby położył się na jezdni, podwijając pod siebie nogi, a sam siada na krawężniku, który jest wyższy niż krawężniki u nas, podobnie zresztą jak w innych miastach egipskich. I siedzi na tym miejscu godzinę, dwie, a może jeszcze dłużej. Po co? W jakim celu? Wielbłąd ma na grzbiecie narzutę w kolorowe pasy, więc jego właściciel zapewne czeka na klientów, którzy zechcą zająć miejsce na grzbiecie zwierzęcia i sfotografować się w takiej okazowej sytuacji albo może nawet zechcą przejechać się kawałek, chociaż ta uliczka – nie trudno sobie wyobrazić – nie jest stosowną trasą na takie przejażdżki. A w ogóle dlaczego tak biernie czeka przez wiele kwadransów, a nie odbiega gdzieś do tyłu, do przodu czy w bok, żeby przywabić jakiegoś obcokrajowca – bo przecież na takiego tylko może liczyć – który da się namówić na skorzystanie z jego oferty. Tak przecież poczynają sobie właściciele wielbłądów 8
  • 9. 9 pod piramidami w Gizie: pędzą do turystów, wysiadających z autobusów, gestykulują, ciągną nawet za rękę, wykłócają się o zapłatę, a nawet oszwabiają, jeżeli przyjezdni dają się oszwabić... Ale widocznie ten na dole należy do tej kategorii "usługodawców", którzy nie mają najmniejszych – jak to się dzisiaj powiada – zdolności menedżerskich albo nie chcą – z jakichś powodów – wykazywać się nimi bądź z natury swej bardziej cenią sobie spokój nad niewielki – może się wydawać – zarobek lub też są po prostu leniwi... W każdym razie przypomina mi człeczynę z Sakkary. Tamten stał przy wejściu do zespołu grobowego Dżosera, z dłonią na biodrze, ale wygiętą w proszalnym geście. Sięgnąłem po portfel z wyniszczonymi funtami egipskimi, ale nie zdążyłem ich wydobyć, bo napierający z tyłu wycieczkowicze wepchnęli mnie do środka budowli. Umówiliśmy się wprawdzie z naszym pilotem – składając się na fundusz napiwkowy – iż on będzie obdzielał grosiwem, kogo należy obdzielić z obsługi, kręcącej się przy nas, ale ów chłopina – tak nienachalny w porównaniu z innymi jego kolegami z "branży" – zasługiwał chyba na dodatkową formę uznania? Skoro jednak ów fellach myślał na serio o jakimś zarobku, dlaczego przyczajał się w uliczce z boku hotelu, gdy tutaj nikt z przyjezdnych nie zagląda, a i miejscowych prawie nie widać, nie zajął zaś miejsca od frontu obiektu, do którego zjeżdżają i schodzą się obcokrajowcy? Być może bał się, iż stamtąd mogłaby przegonić go obsługa hotelu albo nawet policja, której wszakże nie dawało się widzieć w tamtym miejscu. A Egipcjanie mają nawet formację do ochrony obiektów i terenów zabytkowych, wyfasowaną w czarne uniformy. Można więc widzieć, dajmy na to, czarnomundurowca w Gizie albo Sakkarze, przy broni i na wielbłądzie albo na koniu, znieruchomiałego na wzniesieniu, skąd ma dobrą widoczność na najbliższą okolicę, odcinającego się ostro nawet od przyciemnionego nieba... Zjechałbym więc na dół i zapytał właściciela wielbłąda, dlaczego tam siedzi, dzień w dzień, ale nie znam przecież języka arabskiego, a nie sądzę, żeby on znał jakikolwiek inny. mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm Siedzę nad jeziorem już jakiś czas, a morelowe słońce, rozwodnione chmurami, popielatymi, smutnawymi, traci wolniutko swoją barwę i rozświetla enigmatyczną mgłę. Po przeciwległym zboczu, a dokładniej: po prawym – patrząc ode mnie – jego odcinku, stromym i upiaszczonym, który latem służy jako plaża, zsuwa się czerwone auto. Po chwili przywarowuje bliziutko wody, po czym wygrzebuje się z niego mężczyzna i otwiera tylne drzwi, a z wnętrza wozu wyskakuje pies, robi kilka kołowrotków na piasku i obszczekuje poranek. Dziwne: automobilista przyjechał aż tutaj, dwadzieścia parę kilometrów od miasta, żeby swojemu czworonogowi zafundować poranny spacer? Bo przecież mieszkańcy pobliskich wiosek nie 9
  • 10. 10 mają potrzeby przyjeżdżać nad jezioro ze swoimi kundlami, a nawet w ogóle nie mają potrzeby promenadować z nimi... Przyjezdny unosi klapę bagażnika i coś spod niej wyciąga – może smycz – po czym rusza – brzegiem wody – do bliziutkiego lasu, a pies dyrda za nim. Zaraz znikają między drzewami i tylko słychać szczekanie, więc odczuwam zaniepokojenie, że psisko pewnie płoszy zwierzynę i ptaki, a może nawet ukatrupi jakąś sztukę, bo to musi być rasowy, a na pewno duży i ostry pies, do tego nie jest na smyczy – dobrze widziałem, choć w ogóle nie widziałem wielu szczegółów po drugiej stronie jeziora. Wkrótce jednak jego ujadanie wygasa, więc przypuszczam, że mężczyzna i jego ulubieniec – jak sądzę – oddalili się w głąb lasu. Koncentruję się więc na swoich wędkach i dopiero po kilku kwadransach zauważam, że człowiek z drugiej strony jeziora tkwi w wodzie, prawie po kolana, kilkanaście metrów od brzegu, bo w tamtym miejscu jest płycizna, jako że cieniutki strumyk nanosi tam piasek. I tam także pałka wodna wchodzi w jezioro bardziej natrętnie, więc dookoła mężczyzny sterczą wiechcie tej rośliny. Przybyły wykonuje jakieś gesty, ma więc zamiar kąpać się, tyle że jest w ubraniu i chyba dopiero bada stopami dno. Potem wycofuje się na brzeg i znika za drzewami, ale nie widzę, żeby przed nim albo za nim pomykał pies – widocznie schował się w zaroślach... Wracam do swoich zajęć wędkarskich, ale właściwie nie mam co robić, bo ryby są niewrażliwe na moje zanęty i zachęty, więc podczytuję sobie gazety, które zawsze zbieram nad wodę, kiedy stosuję metodę połowu "na sprężynę", bo w taki przypadku niemożliwe jest, żebym nie dosłyszał – nawet lekkiego – stuknięcia wskaźnika o wędzisko. Nie słyszę zatem – przez ileś kwadransów – najsłabszego brania ryby, ale w pewnym momencie uświadamiam sobie, że słyszę świśnięcia i plaśnięcia o wodę, więc unoszę głowę znad gazety i dostrzegam po drugiej stronie jeziora, w zaroślisku pałki wodnej, owego mężczyznę, który macha spiningiem i to macha wytrwale. Wracam więc do lektury, bo przy moich wędkach nic się wciąż nie dzieje i kiedy słońce objaśnia już na dobre okolicę, czuję za plecami mocne kroczyska. Odwracam się więc i widzę, jak tamten człapie – na mnie – w gumiakach i zaraz wymieniamy się codziennym pozdrowieniem, po czym on przystaje i wyciera mokrą twarz rękawem firmowego ubioru wędkarskiego, plamiasto-łaciatego, na podobieństwo wojskowego moro. – Dało coś? – stęka. Tak się u nas mówi, w rodzaju nijakim, wyrażanym zaimkiem "to" i w tym przypadku owo "dało" może się odnosić do jeziora, więc zostało użyte zgodnie z regułą gramatyczną, jako że wyraz "jezioro" jest właśnie rodzaju nijakiego. Ale to pytanie pada od czasu do czasu nad rzeką albo nad jakimś stawem, a wówczas nie może się odnosić – gdy chodzi o poprawność gramatyczną – do "rzeki", bo ta jest, jak wiadomo, rodzaju żeńskiego ani do "stawu", bo tenże sygnuje rodzaj męski. Owo "dało" mogłoby być sprzęgnięte z podmiotem "wędkowanie" albo 10
  • 11. 11 "łowienie" i wówczas byłoby członem zdania poprawnego pod każdym względem, także znaczeniowym. Ale u nas tak się mówi, bezpodmiotowo, "ogólnikowo", a nawet "bezosobowo", więc od razu, oczywiście, rzucam: – Nie dało! Nawet drobnica nie skubie... – I teraz spodziewam się, że on zacznie zwyczajową litanię narzekań: co to się dzieje, panie, z tą rybą, z roku na rok coraz jej mniej, kiedyś machnęło się parę razy spiningiem i było szczupaczysko dla całej rodziny, a teraz, teraz niby zarybiają, a ryby nie ma, zima przecie nie była za silna, to ryba się nie przyduszyła jak po inne lata, może ją sieciami wyciągnęli, panie, kłusowniki jedne, cholera wie, jak to jest... Ale nie mówi tyle, co inni, tylko jakieś "no, tak, no, tak" i odczłapuje w swoją stronę ze zwyczajowym życzeniem "Połamania kijów!" Za nim albo nawet przed nim powinien dyrdać pies. Ale nie dyrda. Jak to? Przecież był z nim przez cały czas spiningowania po tamtej stronie jeziora i chyba po mojej! Słyszałem szczekanie... A może mi się zdawało, że słyszę? Niemożliwe... Chyba, że wyprzedził chłopa na kilkadziesiąt metrów? Ale musiałby przebiec koło mnie... No, mógł przetruchtać górą, skrajem tego paska lasu na niewyniosłym – z tej strony – zboczu... Ale spiningowiec w wędkarskim moro pewnie by go zawołał na koniec naszej rozmowy, jak to czynią z reguły inni właściciele takich czworonogów, gdy te się za bardzo oddalają... No, może jeszcze przewija się bokiem, między pniami sosen i krzaczkami... Przepatruję więc las półokręgiem, ale pokazuje się znieruchomiały, milczący, pusty... Gdzie jest ten cholerny pies, jeżeli jest? mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm Ten film pewnie już dość długo chodzi na kanale "Planete", ale nie zwróciłem nań uwagi, bo opatrzono go ogólnikowym tytułem Olbrzymie posągi Buddy. Nie znajdując jednak nic ciekawszego w innych stacjach telewizyjnych, zasiadłem "do konsumpcji" tegoż programu. I tu zaskoczenie, a nawet mocne przeżycie. Bo najpierw ciemne, ponure i puste, a górzysto-skaliste widoki, gdzie chichoczą pewnie złe duchy. Choć wolno przypuszczać, że to efekt celowego zabiegu operatora czy w ogóle twórców filmu, bo w późniejszych sekwencjach tę samą okolicę rozjaśniono. Doznanie opuszczenia i zniszczenia akcentują wraki sowieckich czołgów i transporterów, jako że sołdaci socjalistycznego mocarstwa wojowali tutaj w latach osiemdziesiątych. W skalnej ścianie, długiej na kilkaset, a może więcej metrów, czernieje wiele dziur, a z niektórych z nich wywija się dym, zaś w głębi jakiejś – kamera pozwala zajrzeć do skalnego wnętrza – kobieta rozpala ogień, potem inna – w innej pieczarze – przystępuje do pieczenia placka, przypominającego płachetkę, a na zewnątrz zaś mężczyzna – w ubraniu i zawoju na głowie – rozmazuje sobie wodę wokół ust, jak to robią dzieciaki, które nie umieją 11
  • 12. 12 jeszcze albo nie chcą porządnie się umyć. Ale jak się w takich warunkach porządnie umyć, nie mówiąc już o kąpieli? Ów mężczyzna, zresztą, okaże się w dalszym ciągu filmu rzeczowym narratorem... Mamy więc tutaj do czynienia ze współczesnymi jaskiniowcami! To określenie ewokuje, oczywiście, negatywne odczucie i powinienem ująć je w cudzysłów, ale sam widok pomieszczeń, w jakich muszą żyć ludzie w naszych czasach, jest – chcąc nie chcąc – trafne. Później, zresztą, mieszkańców tych grot przeniesiono do kolonii identycznych – o kształcie wydłużonego sześcianu – domków, pozbawionych elektryczności i wody, która to kolonia przypomina – jak określono w filmie – gułag... Ale nie jesteśmy przecież na Syberii, a w Afganistanie, dokładniej określając – w dolinie Bamjan, na dawnym Szlaku Jedwabnym. Jaskinie w skalnej ścianie to dawne cele mnichów buddyjskich i inne pomieszczenia, jak kaplice modlitewne, galerie, tarasy, służące uprawianiu kultu Buddy, w sumie siedemset pięćdziesiąt pomieszczeń. I ongiś nie wyglądały tak ponuro jak obecnie, jako że na ścianach zachowały się jeszcze szczątki malowideł. Podobno więcej ich znajduje się w różnych galeriach na świecie. Ale nie sądzę, żeby upływ czasu nie odcisnął się destrukcyjnie na nich. Wszak już w roku 625 n.e. pewien mnich wyruszył w podróż z Chin, by po siedmiu latach znaleźć się w tym miejscu, stanowiącym – wówczas i jeszcze długo potem – centrum buddyzmu, a swoje wrażenia utrwalił na piśmie. Stąd, między innymi, wiadomo, że funkcjonowały w tym miejscu klasztory, ciągnęły tutaj pielgrzymki, zatrzymywały się karawany, podziwiano największe posągi Buddy... Właśnie posągi, które jeszcze do niedawna istniały, co prawda już bez rubinowych oczu, uszkodzone, zaniedbane, ale imponujące swoją wielkością. I wiadomo, że zwycięzcy talibowie po prostu wysadzili je, co nie było sprawą łatwą, bo potrzebowali na to tydzień czasu i zużyli cały zapas materiałów wybuchowych, a nawet przypadkowo odkryty skład amunicji. Dziennikarz Al-Dżaziry wyjaśnia, iż uczynili to w odwecie za sankcje nałożone na nich przez ONZ, a niszczycielskiemu aktowi nie zapobiegły protesty z różnych stron świata. Rzecz w tym bowiem, iż zachód traktuje islam całościowo, a przecież – peroruje mędrzec z Al-Dżaziry – ma on wiele odmian i pełen jest sprzeczności. Pozostawiając na boku tego rodzaju "objawienia", a nawet kunsztowne rozważania na temat zderzenia cywilizacji islamskiej i zachodniej, nie sposób nie widzieć potrzeby poznawania, analizowania i zapobiegania zagrożeniom, które funduje Zachodowi fanatyczny, wojujący islam. Dlatego ze zdziwieniem zapoznałem się z tekstem, który nie tak dawno ogłosiła "Gazeta Wyborcza". Panowie Kazimierz Bem i Jarosław Makowski uraczyli nas antymilitarystyczną polewką, wypominając, iż zapobiegamy u Amerykanów o rakiety czy antyrakiety, że otumaniamy młode pokolenie widowiskowym odtwarzaniem wojennych wydarzeń, zapominając 12
  • 13. 13 o traumatycznych przeżyciach, jakie z sobą niosły, że za dużo wydajemy na wojsko i że Kościół przyklepuje naszą wojskową opcję: "Oglądamy iście pogańskie spektakle, w czasie których święci się np. wozy bojowe Rosomak". Jako chrześcijanie – głoszą autorzy – powinniśmy, idąc za wskazaniem Chrystusa, nadstawić wrogowi drugi policzek do ciosu, głosić pokój oraz zlikwidować ordynariaty polowe i kościoły garnizonowe. Nie chciałbym obśmiewać autorów, ale nie sposób nie zdumieć się "lekkością" ich wywodów. Sprawiają wrażenie jakby nie urodzili się w Polsce, nie mieli pojęcia o naszym historycznym uwikłaniu, nie rozumieli nic z ewolucji współczesnego świata i wynikających stąd zagrożeń, dla nas i nie tylko dla nas. Można, oczywiście, zżymać się, że w owych rekonstrukcjach dokonań wojskowych z przeszłości bliższej i dalszej – czy na fali tzw. polityki historycznej? – za mało zwraca się uwagę na ich koszty społeczne i osobiste, ale są one jakąś formą – w miarę atrakcyjną – edukacji obywatelskiej. A przy tym jest to, po prostu, rodzaj teatru amatorskiego i wojenne okrucieństwo, krew i łzy nie są do odtworzenia w takiej formule. Dziwne są pretensje autorów pod adresem Kościoła. Mnie śmieszy, kiedy ksiądz – zapewne zapalony rybołówca – oferuje poświęcenie sprzętu wędkarskiego przed sezonem, irytują parafialni kaznodzieje, którzy odmieniają imiona Pańskie przez wszystkie przypadki, bo nie mają nic do powiedzenia wiernym, zżymam się z powodu wypowiedzi niektórych naszych biskupów, jest mi gorzko na myśl o pedofili duchownych w Stanach Zjednoczonych, Irlandii i u nas, ale ten Kościół nie szerzy swoich dogmatów mieczem i ogniem, jak to czynił przed wiekami, ten Kościół przeszedł znamienną ewolucję w nurcie cywilizacyjnym Zachodu. Natomiast islam w formule fundamentalistycznej pozostał w głębokim średniowieczu. Jakie może być antidotum na zorganizowaną, dotowaną petrodolarami i wyćwiczoną nienawiść, agresję, potrzebę destrukcji? Czy jest inny sposób na powstrzymanie terrorystycznego islamu – firmowanego przez Al-Kaidę, talibów i nie tylko przez te zinstytucjonalizowane siły – niż przeciwstawienie zbrojnego oporu? A przecież nie jest tajemnicą poliszynela, że tej ciemnej sile chodzi o zniszczenie zachodniej cywilizacji i zafundowanie światu powszechnej islamizacji. Takie cele wskazują wszak świątobliwi i świeccy ideolodzy wojującego islamu i przypominanie tego wydawałoby się już zbędne, ale widocznie nie całkiem, jeżeli można czytać takie artykuły, jak omawiany tutaj. A nasza chata wcale nie jest ze skraja, jak być może sądzą wspomniani publicyści, jako że już przed laty widziałem w telewizji jak pewien bojówkarz – tubylec czy przybysz ze świata – wyznawał, iż celem walk w Czeczenii nie jest wcale zapewnienie jej niepodległości, lecz rozprzestrzenianie islamu w Rosji, a w następnej kolejności może w Polsce. Muzułmański fundamentalizm wydaje się być, jak wiadomo, o tyle skuteczniejszy, iż do aktów terrorystycznych skłania i przygotowuje samobójców, w myśl doktryny o nagrodzie po 13
  • 14. 14 śmierci. W środkach masowego przekazu można nierzadko zobaczyć i wysłuchać wyznawców tejże, którzy akcentują, iż z wyboru zmierzają ku śmierci, podczas gdy zapadnicy, jak powiadają Rosjanie, wybierają życie. Nasi biskupi szermują – jeżeli chodzi o problem aborcji czy zapłodnienia in vitro – określeniem "cywilizacja śmierci", ale nigdy nie słyszałem, żeby nazywali tak samobójczy – i nie tylko samobójczy – terroryzm, który zapewne nie wynika z przesłań Koranu. Przypominając to wszystko – w ogromnym skrócie – muszę przyznać, iż nie rozumiem rzeczonych publicystów, negujących potrzebę naszego udziału w afgańskiej wojnie. No cóż, najłatwiej być pięknoduchem... Jeżeli zaś wziąć pod uwagę akt wandalizmu w dolinie Bamjan, to może się on wydawać marginalny w zestawieniu z globalnym problemem wojującego islamu. Ów myjący się na sposób dziecięcy Hazar opowiada, iż talibowie cieszyli się, śmieli i tańczyli na gruzach posągów Buddy. Ale przecież ich zamiarem jest pozbycie się mieszkańców Afganistanu innych narodowości: Tadżyków chcieliby przepędzić do Tadżykistanu, Uzbeków do Uzbekistanu, a Hazarów zetrzeć z powierzchni ziemi. Wszak talibowie i Al-Kaida – dodam od siebie – to głównie Pasztuni, najliczniejsi spośród ludów tej ziemi, i wspomagający ich napływowi Arabowie z różnych krajów. A swoją drogą jest sprawą ciekawą, iż tzw. rewolucja kulturalna w Chinach spowodowała duże straty w spuściźnie kulturalnej tego kraju, ale w chińskiej części pustyni Gobi zachowały się, na przykład – w dobrym stanie – malowidła ścienne i rzeźby Buddy, zaś największy na świecie posąg Oświeconego w pozycji siedzącej, jest dzisiaj oblegany i obfotografowywany przez turystów. Ba, chiński biznesmen, właściciel wyniosłego stoku nadrzecznego, funduje u jego wierzchołka kopię największego posągu Buddy z Bamjan, niszcząc przy okazji zabytkowe miejsce pochówków, w celu – jak nietrudno się domyślić – komercyjnym. Barbarzyństwo wszak nie jeden ma wymiar... Na ruiny zaś w Afganistanie zjechali eksperci z UNESCO. Obejrzeli to, co zostało po posągach, obmierzyli, co mogli obmierzyć, obliczyli, co dało się obliczyć i ogrodzili sznurem, co należało ogrodzić, i odjechali. Bo pewnie nie można nic więcej zrobić w tym szczególnym miejscu, gdy w Afganistanie (i Pakistanie) ważą się losy zachodniego świata. mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm Dzień posylwestrowy, czyli noworoczny. Godzina bodaj siódma i o tej godzinie sterczę już przy oknie, chociaż "balowałem" do trzeciej albo jeszcze dłużej, ale obudziłem się w sposób naturalny – widocznie nie potrzebuję więcej snu nad te kilka godzin. Moje "balowanie" ograniczyło się do smakowania krewetek, bigosu, sałatki warzywnej i niewielkiej ilości wina, 14
  • 15. 15 oglądania w laptopie setek fotografii i wgapiania się w telewizor, choć zżymałem się gęsto na wyczyny zapowiadaczy, wokalistów i wodzirejów. A kiedyś rzeczywiście balowałem do zmęczenia albo do osiągnięcia stanu dziwnej lekkości, albo też do osiągnięcia uczucia jednego i drugiego, a w każdym z tych przypadków doznawałem szczególnego ucisku, iż kolejny rok mamy już na boku. A teraz wsio mienia rawno miniony czy bieżący... Sterczę przy oknie, a ranek ciemnawy, smętny, najbliższa zaś okolica bezludna i długo trzeba czekać, nim przemknie się na widoku jakiś samochód... Że nie widać ludzi na ulicy w takim dniu to nie dziwota, ale dlaczego tak rzadkie są auta, kiedy tutaj prawie zawsze o tej porze pędzą trzema pasami jezdni do centrum i trzema pasami – za torami tramwajowymi – w odwrotnym kierunku... Nareszcie jednak objawił się cienki śnieg, który chyba przykrył puszki po piwie, butelki, resztki petard i świetlistych rakiet, folie i inne śmieci, jako efekt sylwestrowego świętowania. Musiałem się dość długo wgapiać w ten widok, by wreszcie zauważyć, iż z lewej strony – w panoramicznym kadrze mojego okna – ktoś biegnie. Za "infrastrukturą komunikacyjną" – pierwszą ode mnie trzypasmówką, torami tramwajowymi, drugą jezdnią, betonowym szlakiem dla rowerzystów i dla pieszych – a równolegle do niej, więc u podnóża pasma lekkich wyniosłości, przyzielenionych sosnami, za którymi wąziutka asfaltówka prowadzi do największego bodaj z fortów, zafundowanych miastu przez Prusaków za kontrybucję, ściągniętą z Francuzów po wygranej w 1870 roku wojnie. Prawie zaraz za asfaltową szoską dobrze wyniesione zbocza pozwalają podziwiać stawy starorzecza i Wisłę. Zdarza się, że tamtą trasą – u podstawy wału usosnowionych wzniesień – ktoś biegnie w dresie, a nawet czasami biegnie kilka osób, ale nie spodziewałem się, że ktoś w taki – posylwestrowy i nieprzyjemny – ranek poczuje przyjemność albo obowiązek biegania. Kto to? Czerwony bluza albo sweter, ciemne spodnie, białe "riboki"... Goła głowa – bo biegający mają najczęściej coś na głowie – a włosy aż na plecach. Dziewczyna! Zbzikowana czy godna podziwu? Monika także rzuciła się przed laty na bieganie. W okolicznościach dość szczególnych. Po tygodniach oporu bowiem zgodziliśmy się wtedy, żeby ogólniak dokończyła w szkole wieczorowej, jako że łapała na przemian trójki i dwójki, a "proceder" ten nasilił się jeszcze, kiedy wróciła oszołomiona z Konkursu Szopenowskiego i nic nie było już ważne tylko pianino i muzyka. Kilka lat wcześniej posłaliśmy ją do szkoły muzycznej na zasadzie "dać dziecku szansę", bo ma słuch i w tramwaju wyśpiewuje "Eurydyki tańczące" Anny German. Potem śpiewała – z obowiązku – tylko w chórze szkolnym, a kiedy już nie musiała śpiewać, zamilkła aż do dzisiaj. 15
  • 16. 16 Ale nie przeszkodziło to jej w edukacji pianistycznej. Na początku nie miała nawet instrumentu w domu, ale że złapałem jakieś honorarium czy nagrodę, kupiliśmy jej pianino, nie żadną "Legnicę", ale duże, ciężkie, przedwojennej firmy "Małecki", z mosiężną płytą i całym wnętrzem wyprodukowanym w Berlinie. Klawiaturę miało rozklekotaną, ale na szczęście sympatyczny stroiciel umiał ją podreperować przy każdym strojeniu, po czym przez jakiś czas podgrywał sobie i podśpiewywał. Instrument był przedmiotem szczególnego kultu z jej strony i przypominam sobie, na przykład, że kiedyśmy przeprowadzali się do innego mieszkania, a czterech chłopów dźwigało pianino na pasach po schodach, biegła przy nich i pilnowała, żeby go nie uszkodzili. Przez pięć lat jakoś się jej "grało", ale u początku szóstej klasy muzycznej podstawówki wezwał mnie dyrektor tejże i oznajmił, że pianistka z niej nie będzie i proponuje, by przeszła na jakiś instrument dęty, bo ma silne płuca albo na wiolonczelę, bo ma mocne dłonie. Kiedy w domu przekazałem jej sugestię szkolnej władzy, rozryczała się po najwyższe "C". Na szczęście w szóstej klasie dostała się "pod komendę" nowej nauczycielki, która dalszą edukację pianistyczną rozpoczęła od prawidłowego ustawienia jej rąk na klawiaturze. A szkołę średnią przeszła bez problemów, bo miała szczęście do innej cenionej nauczycielki. Pozostała więc sprawa ogólniaka i matury, którą zdała dopiero, kiedy została studentką Akademii Muzycznej. I właśnie w dniu, w którym zgodziliśmy się, by edukację ogólnokształcącą skończyła w wieczorówce, oznajmiła, że dzięki temu będzie miała czas także na bieganie. I pobiegła. Na górki i w las, raczej lasek, po drugiej stronie naszej arterii komunikacyjnej, jak wypowiadają się wielce wymowni. Wróciła po godzinie, a może półtorej, zziajana i powłócząca nogami. Rzuciła się na tapczan i leżała na nim przez dłuższy czas. I już na zawsze zrezygnowała z biegania. Nie było więc jej przeznaczeniem bieganie, nawet najbardziej amatorskie, "dla zdrowia", gdy przeznaczeniem stała się pianistyka. I zawsze przypomina mi się ten moment powrotu jej z Warszawy, kiedy myślę o Julku. Zażyczył sobie uczyć się gry na gitarze, więc na takiej samej zasadzie jak Monika – niech dziecko spróbuje – dostał instrument i możliwość nauki. Przyszedł potem czas, kiedy jego nauczyciel zasugerował, iż dalszej edukacji powinien poddać się w szkole muzycznej, jako że on będzie mógł poświęcić mu więcej uwagi. I solidnie formował go na muzyka, nie żałując swojego czasu i wszelkich zbiegów, służących temu celowi, a Julek ciągnął dwie szkoły równolegle: podstawówkę i muzyczną. Ale po zdaniu egzaminu do gimnazjum, zrezygnował z tej drugiej, bo upatrzył sobie zawód architekta. Nie obudził się więc do muzyki, mimo, iż odnosił sukcesy w konkursach rejonowych i pojechał do Warszawy na ogólnokrajowy. A jego nauczyciel przeżył kolejne rozczarowanie, bo 16
  • 17. 17 wcześniejsi uczniowie, z którymi wiązał nadzieje, także go zawiedli w podobny sposób. Julek zaś jeżeli nawet dojrzeje do muzykowania, może napotkać na podobne trudności, natury technicznej, określa się, jakie miał Wojtek, mąż Moniki. Jako niedorostek koncertował, w kwartecie z siostrą i dwoma braćmi, jeszcze w Australii, gdzie się urodzili. I choć nie miało to wówczas charakteru zawodowstwa, oczywiście, to spośród dziesięciorga rodzeństwa dziewię- cioro uczyło się muzyki, a pięcioro ukończyło wyższe studia muzyczne i dzięki temu zarabiało na chleb. Ale wcześniej prawie cała rodzina przyjechała do Polski. Wkrótce jednak zmarł ojciec, a Wojtek nie widząc nad sobą jego twardej ręki, wolał grać w piłkę niż zgłębiać możliwości skrzypiec. No i mając absolutny słuch i wielką muzykalność – spowiadał mi się – nie potrafił pokonać pewnych trudności technicznych, bo palce miał już nie tak plastyczne jak kiedyś. Nie wykorzystał swojej szansy – żalił mi się. Ale przecież nie tylko ja wiem, że mimo tego jest doskonałym skrzypkiem... A Monika po przeflancowaniu się do ogólniaka wieczorowego tłukła w klawisze coraz dłużej i coraz efektowniej, aż pewnego dnia przybiegła z dołu pewna studentka z pretensjami, iż ona z tego powodu nie może się uczyć do egzaminu. Formalnie czy zwyczajowo nie miała racji w tej kwestii, bo Monika trenowała w godzinach południowych, a nie po dwudziestej drugiej, ale niewątpliwie zaistniał tutaj konflikt interesów, jak to się powiada poprawnie. Względna cisza w mieszkaniu nastała dopiero, kiedy wyjechała na studia muzyczne do Łodzi. Zaliczyła tam jednak tylko trzy semestry, bo tyle brakowało Wojtkowi do ukończenia studiów. Potem oboje wyemigrowali – via Wenecja, gdzie Wojtek miał kontrakt w operze Fenice – do Sydney. Tam w konserwatorium nie zaakceptowano jej trzech polskich semestrów i musiała po dyplom brnąć od początku. Ale miała jednocześnie możliwość wyspecjalizowania się w klawesynie i grania muzyki barokowej. Wraz z Wojtkiem i przybieranymi muzykami koncertuje w Australii, Polsce i Europie, oczywiście według modułu barokowego. Bywa, że rusza na występy solowe w country. Wtedy odkręca nogi od klawesynu, ładuje instrument do samochodu i pędzi w trasę... No tak, obserwując w posylwestrowej, smętnej pustce biegnącą dziewczynę pojechało mi się wspomnieniami... Dawniej, gdy popadałem w taką tonację, to tylko z powodu swojej drogi życiowej. mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm W wydanej niedawno książce Jolanty Drużyńskiej i Stanisława M.Jakowskiego "Wyklęte życiorysy" (Rebis, Poznań 2009) jedna z opowieści – poświęconych ludziom zasłużonym dla Polski, a godnych zainstalowania ich w narodowej pamięci – przypomina Józefa Hieronima Retingera, szarą eminencję polskiego rządu emigracyjnego w Londynie. W roku 1944 Retinger – 17
  • 18. 18 zesłany z samolotu spadochronem – bawił (czasownik ten można rozumieć prawie dosłownie, jako że nie stronił od restauracji i kawiarni w tym niebezpiecznym czasie) z misją w kraju, a za powrotem do Anglii – oczywiście samolotem i z dwoma innymi znaczącymi osobami – zabrał niebagatelny bagaż: "To miała być największa w dziejach podziemia poczta, wielki worek, a w nim gazety, sprawozdania prasowe, robione przez poetę Zbigniewa Bieńkowskiego, rozmaite książki, m. in. Kamienie na szaniec Kamińskiego. Dali mi nawet do przewiezienia kompozycje muzyczne Stefana Kisielewskiego, Witolda Lutosławskiego, Maklakiewicza, Regameya..." Można się zadumać nad celem przesyłania do Londynu książek i utworów muzycznych. Czy chodziło o to, żeby pokazać naszym władzom w Londynie, iż kraj nawet pod hitlerowską okupacją wytwarza wartości, które zaświadczają o jego żywotności intelektualno-artystycznej czy też aby owe wartości zabezpieczyć przed potencjalnym zniszczeniem? A może o jedno i drugie? Mnie wszakże bardziej niż próba odpowiedzi na te pytania zafrapowała informacja, iż Zbigniew Bieńkowski udzielał się w konspiracji wojennej. Musiał więc pracować w Biurze Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK, jako że w tej instytucji zajmowano się kształtowaniem wiedzy i ducha społeczeństwa. Ale nigdy nie napomknął o tym w naszych rozmowach na przestrzeni lat. Może uważał, że jego udział w tamtej działalności był na tyle skromny, iż nie warto o tym wspominać? A może w naszych dyskursach nie było klimatu dla tego rodzaju informacji? Bo Zbyszek żył przede wszystkim literaturą, dzielił się swoją wiedzą o literaturze, kibicował autorom wszystkich generacji, jakim miał szczęście towarzyszyć. Że pracował wszakże w konspiracji, można przypuszczać, gdy się czyta jego wczesne prozy poetyckie: Niepojęte czy Dorota. Nie pamiętam kiedy, gdzie i przy jakiej okazji go poznałem, ale musiała to być końcówka lat pięćdziesiątych, bo siedzieliśmy – oprócz nas dwóch jeszcze któryś z miejscowych kolegów – w "Polonii", a studenci toruńscy mieli akurat juwenalia i Zbyszek popatrywał przez okno na przebierańców. Rozmawialiśmy jednak o jego "Trzech poematach", a raczej chyba o ich fragmentach, drukowanych najpierw w "Twórczości", gdyż całość – w formie książkowej – ukazała się w roku 1959. Napomknął wtedy, że napisał je w ciągu dwóch tygodni, co nam – słuchaczom – wydawało się nieprawdopodobne. Przyznał się więc, że tylko je zapisał, a "nosił w sobie" przez lata. To dziwne, ale zawsze – na przestrzeni dziesięcioleci – wydawało mi się, że fizycznie nie zmienia się. Zawsze był starszawy, drobniutki, niewysoki, jakby zasuszony, ale żywotny i takim wydał mi się, kiedy widziałem go po raz ostatni. A za każdym pobytem w Toruniu – z odczytem albo na naszej imprezie literackiej – i gdziekolwiek indziej objawiał żywiołowo swoje 18
  • 19. 19 fascynacje, a to awangardowymi poetami francuskimi, a to Faulknerem, a to Przybosiem... Potem przyjeżdżał prywatnie – do A. i jej rodziny – więc się z nim raczej nie widywałem. Dla niego to się zaczęło chyba tamtego wieczoru w klubie związków twórczych "Azyl". Zdzisław P., który był w związku z A., jak to się dzisiaj powiada, a wydawało się, że trwałym, po dłuższej abstynencji – pod jej wpływem – zanurzył się ponownie w alkoholowej mgle i A. nie mogła się z nim porozumieć. Wybiegła więc zirytowana z lokalu, a Zbyszek, który znał Zdzisława P. od dawna i towarzyszył małżonkom w "Azylu", pobiegł za nią. I to może od tamtego momentu "byli sobie przeznaczeni" aż do śmierci Zbyszka. Potem odwiedziłem ich w Słupsku, gdzie się przenieśli z Warszawy na kilka lat, bo miałem zrobić rozmowę z nim dla bydgoskich "Faktów", w których wówczas pracowałem. Przy autoryzacji Zbyszek mocno pogryzmolił tekst, ale usprawiedliwiał się, że dopiero na piśmie potrafi porządniej sformułować swoje myśli. Ostatni raz widziałem się z nim, kiedy przyjechał z jakimś odczytem do "Domu Muz". To musiało być na parę lat przed jego odejściem. Nie wiem, czy przy tej okazji czy też wcześniej wpisał mi się w egzemplarzu ostatniej swojej rzeczy (Zbigniew Bieńkowski Poezje zebrane , Oficyna Wydawnicza "Agawa", 1993) "Drogiemu Jerzemu L. Ordanowi z dawną, nieuleczalną przyjaźnią Zbigniew Bieńkowski Toruń 13. 1. 94" Odprowadzałem go wówczas do hotelu – wolniutko, bocznymi uliczkami – i rozmawialiśmy, jak to było najczęściej – o literaturze, nowych publikacjach, wydarzeniach w światku ludzi pióra i w pewnym momencie napomknąłem coś pochlebnego o twórczości Kazimierza Hoffmana (który wówczas i w ogóle przez dwadzieścia lat prezesował naszemu – bydgosko-toruńskiego – oddziałowi Stowarzyszenia Pisarzy Polskich), a Zbyszek zaperzył się: wy tak wychwalacie jego wiersze, a one są sztuczne, ta sztuczność aż bije w oczy! Nie zareplikowałem, bo zaskoczyła mnie jego reakcja, a poza tym byliśmy już przed hotelem... Ta opinia Zbyszka o twórczości Hoffmana uwierała mnie potem, a chociaż z Kazikiem przegadałem wiele godzin przed jej usłyszeniem i w następnych latach, a rozmawialiśmy głównie o poezji i sztuce, to nie odważyłem się mu jej przytoczyć, wiedząc, zresztą, jak wrażliwą i drażliwą był naturą. I nigdy mu jej nie przekażę, bo przed rokiem także odszedł. Na cmentarzu wygłosiłem mowę pogrzebową, do czego zobligowali mnie koledzy, ale mam nadzieję, że była to moja pierwsza i ostatnia taka mowa. mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm Kiedy nocnym pociągiem pędziliśmy z Asuanu do Kairu i rankiem, więc już niedaleko stolicy Egiptu, wyjrzałem przez okno oniemiałem: na całej przestrzeni, dającej się uchwycić 19
  • 20. 20 okiem, po jednej i po drugiej stronie torowiska, prezentowała się kapusta, głowiasta, zielono- niebieskawa, zwyczajna, prawie codzienna w spożywaniu, choć w różnej postaci, jako to gotowana "na krótko", kapuśniacza, kiszona, bigosowa, gołąbkowa, sałatkowa, a może jeszcze inna. Widzieć w Egipcie pole bawełny czy trzciny cukrowej, to żaden cymes, ale widzieć naszą europejską kapuchę, a jeszcze może bardziej polską niż europejską, to przecież mocna niespodzianka. Bo my tę naszą kapuchę powszednią hołubimy od stuleci nie tylko w celu konsumpcyjnym, ale i dla doznań estetycznych, ergo jako przedmiot zabiegów artystycznych. Pamiętam choćby fotogram Wiesława Wojczulanisa, jednego z członków-fotografików grupy "Zero-61", która przed dziesiątkami lat działała w Toruniu. Zdjęcie – czarno-białe, bo takie w tamtych czasach dominowały na wystawach fotograficznych – przedstawiało połówkę kapusty, a dokładniej konstrukcję jej wnętrza: z mocno skróconego trzonu korzeniowego, zwanego popularnie głąbem, wychodziły – w równoległych odstępach – żebra liści, łukowato wygięte ku górze. Kapuścianych liści zaś – jak pamiętam – właściwie nie było widać, głównie jaśniały owe łuki, płaskie od cięcia nożem, a to dlatego, iż praca zalecała się ciemną tonacją. Ale wtedy, gdyśmy się kolebali pociągiem do Kairu, nie pamiętałem o tamtej uartystycznionej – przez młodego wówczas fotografika – kapuście, ale pomyślałem od razu, że skoro na tych hektarach, które nasz ekspres mija i mija, rośnie "nasze" warzywo, to ziemia tutejsza musi być odpowiednia dla niego, urodzajniejsza, ciężkawa, jako że to już chyba delta Nilu. A to w kontraście do pustyń, przez które wypadło nam tłuc się wcześniej, choć nie bez emocji, bośmy mogli zobaczyć fatamorganę i wschód słońca nad bezkresnymi piaskami. Gapiąc się – przez okno autokaru – na uczerniony horyzont i wysuwający się zza niego czerwony krąg, nie mogłem nie myśleć o Echnatonie, tym odszczepieńcu spośród faraonów, który zarządził, by jedynie słońce uznawać za boga, obdarzonego imieniem Aton, który więc wymyślił religię monoteistyczną, a która jednak go nie przetrwała. Bywało, że u nas, letnią porą, także wślipiałem się we wschodzące słońce, zwłaszcza gdy działo się to w ulesionym czy uwodnionym rozlegle krajobrazie. I prawdę mówiąc nie rozumiem ludzi, którzy nigdy nie obserwowali wschodzącego słońca, do czego przyznała się, powiedzmy, Maryla, choć dożyła już słusznych lat. A jako ogrodnik-amator pomyślałem jeszcze – obserwując umykające do tyłu zagony kapusty – że przy tym ta ichnia dobra ziemia musi być obficie nawadniana, jako że warzywa kapustne wymagają wilgotności. I rzeczywiście co i raz można było widzieć wodotryski, a znacznie rzadziej jakiś kanał nawadniający, a raczej kanalik. A już nie udało mi się zobaczyć wielgachnego koła z wiaderkami, które – przy zastosowaniu urządzenia nazywanego u nas 20
  • 21. 21 kieratem lub maneżem – obracałyby jakieś bawoły albo osły, powodując, iż owe pojemniki czerpałyby wodę z jakiejś ostoi wodnej i wylewały na pole. Taki młyn wiaderkowy można zobaczyć chyba już tylko w Muzeum Nubijskim w Asuanie. A duży kanał nawadniający zobaczymy, kiedy będziemy wojażowali autobusem w okolicach Memfis i Sakkary. Ale to nie będzie przyjemny widok: woda ponura, zaświniona jakimiś resztkami, brzegi obwałowane śmieciowiskiem na kilometry... Nie można nie powiedzieć, że naszego kraju nie zaśmieca się bezmyślnie i bezczelnie albo, powiedzmy, Francji – na postojach przy szosach, na przykład – ale takiego zafajdania krajobrazu, który w tamtym regionie nie jest sam w sobie atrakcyjny, jeszcze nie widziałem... Oczywiście, śmieci to problem światowy i osobiście cieszę się, że brazylijczycy popędzili ostatnio kota angolom, którzy podrzucali im swoje śmieci, i ostatnią ich partię musieli z powrotem zabrać do siebie. Ale najbardziej chyba pod tym względem doskwiera najbliższa okolica. Mnie, na przykład, "odrzucają" brzegi jeziora w Kamionkach. Za każdym razem nim rozwinę "kije", sprzątam stanowisko wędkarskie, zaświnione przez poprzedników. Ale tam śmiecą nie tylko wędkarze, jeszcze bardziej plażowicze i nie tylko dlatego, że poza główną plażą nie ma gdzie indziej koszy na śmieci, ale dlatego, że mają taki nawyk. Co roku mamy "sprzątanie świata" i dzieciaki oczyszczają – jako tako – ten teren, ale potem plastykowe worki ze śmieciami sterczą przez długi czas na swoim miejscu, ich zawartość po trochu usypuje się na ziemię, wiatr roznosi co lżejsze... A to z tej przyczyny, iż gospodarze terenu "już tak mają", że nie przejmują się tym, po prostu z nawyku... Natomiast zarządzający jeziorem Józefowo przyklejają worki na śmieci do drzew, a potem wypełnione odpadkami uprzątają. Rzadko więc się zdarza, iż śmieci gdzieś się walają, a to w przypadku, gdy nie mieszczą się już w workach albo gdy porozrywają je jakieś zwierzęta. Mając na uwadze te dwa przypadki "w kwestii śmieci", wypadałoby powiedzieć banalnie "a jednak można, jak się chce"... Tyle, że to banał męczący! Mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm Toruń aplikował się – że użyję tego modnego obecnie słowa – na Europejską Stolicę Kultury w roku 2016, obok innych miast polskich, ma się rozumieć. Zatem "sztabowcy" główkują, jak jeszcze wydatniej ukulturalnić miasto, chociaż według mnie jest ono nieźle ukulturalnione. Mamy wszak tutaj dwa – coroczne – międzynarodowe festiwale teatralne (scen dramatycznych, o długiej już historii, i scen lalkowych), co najmniej pięć muzycznych, pod nazwą "Probaltica" (z udziałem zespołów i solistów z wiadomych krajów), "Muzyka i architektura" (w scenerii tutejszych zabytków, ale przy udziale i zagranicznych wykonawców), 21
  • 22. 22 jazzowy (za sprawą klubu "Od nowa"), bluesowo-harmonijkowy (urządzany pospołu z klubem bydgoskim), pieśni religijnej "Song and Song" i jeszcze – jeżeli chodzi o tę "branżę" – organowy, zaś pod patronem, jak to się powiada, X Muzy przegląd filmowy "Tofifest". Tyle że nazwa ostatniego przedsięwzięcia – "w temacie kultury", jak powiadają wielcemówni – niefortunna, bo "tofi" (albo "toffi"), jak wiadomo, to inaczej ciągutki, a "fest" – z niemieckiego – to mocny silny, a z użyciem dużej litery: święto, feta, uczta. Czyżby więc chodziło o cukierkowe święto? Poza tym "podaż" kulturalną wzbogacają okazjonalne, sporadyczne imprezy, mniej czy bardziej widowiskowe, w tym po raz pierwszy zorganizowany (w roku 2008) festiwal światła, więc można by zamknąć sprawę słowami knajackiej – nieco – piosenki: "Jest dobrze, jest dobrze, jest dobrze, ale nie jest źle..." Rzecz atoli w tym, iż odbiór – w sensie dosłownym i w sensie atmosfery, aury, powidoków, fluidów – miasta, a może dokładniej: jego statusu jako ośrodka kultury i nauki jest za lekki, za cienki, za mało przestrzenny więc i za mało progresywny. A to jest kwestia "nośników", w znaczeniu dosłownym i metaforycznym. Chodzi więc o to, kto tę rolę „nośności” powinien pełnić. Obrazuje to przypadek funkcjonowania w ubiegłym roku zaimportowanej do Torunia koncepcjonistki od przygotowania programu dla miasta, przypuszczalnie europejskiego stołecznie w roku 2016. Atoli z jej programowania wyszły nici – choć trzeba koncepcjonistce oddać sprawiedliwość, iż zafundowała naszemu grodowi historycznemu efektowne igrce świetlne - i usprawiedliwiając się na tę okoliczność zapodała, iż takie środowisko twórcze jak plastycy, na przykład, jest skłócone i nie chce przyłożyć ręki do efektywnych działań na rzecz mitycznego roku 2016. Nie wiem, czy plastycy są skłóceni i czy naprawdę nie chcieliby uczestniczyć w promowaniu miasta, ale być może nie chcieliby zastępować w tym względzie etatowych pracowników kultury. Tak się bowiem u nas – to znaczy: w ogóle w kraju – utarło (chyba za sprawą "tradycji" z minionej epoki), iż kulturę "robią" instytucje zawodowe, stowarzyszenia twórców, organizacje społeczne, placówki upowszechnienia kultury, a urzędnicy instancji zarządzających tą strefą wydzielają kasę, planują i reprezentują. Otóż trzeba wyraźnie powiedzieć, iż przeznaczeniem twórców jest tworzyć, a zadaniem pracowników resortu kultury eksponować i upowszechniać ich dorobek. Nie znaczy to wszelako, że jednostki ze środowiska twórców nie mogą funkcjonować jako organizatorzy, menedżerowie, impresariowie – czy jakby ich nie określić – "na polu kultury", jeżeli poczują taką wenę i potrzebę. Nie mogą oni jednak zastępować etatowych pracowników w rzeczonym resorcie, który na różnych stopniach kompetencji uległ zurzędniczeniu w długoletnim procesie "zarządzania kulturą". Jest przy tym 22
  • 23. 23 paradoksem, iż "etatowców" określa się mianem działaczy. Trzeba więc odróżnić od nich ludzi, którzy poczynają sobie non profit, a których nazywa się także społecznikami. W rzeczy samej chodzi o to, że od dwudziestu lat żyjemy w zmienionej rzeczywistości i tej sfery wartości, którą określamy mianem "kultury" nie da się programować, rozwijać i upowszechniać tak, jak czyniono to "za socjalizmu". W tym obszarze aktywności ludzkiej potrzebni są pracownicy, jacy funkcjonują – niemal już od przełomu ustrojowego – w innych dziedzinach: menedżerowie czy impresariowie. Posiadający stosowną (a może nawet specjalistyczną) wiedzę "w temacie", sukcesywnie uzupełnianą, oraz umiejętności menedżersko- impresaryjne (jako dar natury, kształcony na właściwych uczelniach, których teraz w naszym kraju multum). Przy tym należy uwzględnić jeszcze jeden czynnik: pracowitość i obowiązkowość owych fachowców. Przy takich walorach powinni oni być wysoko wynagradzani. Oznaczałoby to jednoczesne ograniczenie ilości tradycyjnych urzędników „od kultury”. Sądzę, że w takim systemie rozwijania i funkcjonowania żadne środowisko czy stowarzyszenie twórcze nie odmówiłoby współpracy nie tylko "w kwestii" ESK 2016, ale w ogóle i nie tylko w Toruniu. A powinna ona polegać przede wszystkim – ze strony twórców – na inspirowaniu, wsparciu teoretyczno-koncepcyjnym drugiej strony. A że obecny stan zurzędniczenia instancji „po linii” kultury jest mało efektywny niech zaświadczy moje nie tak dawne doświadczenie a` propos, w istocie swej marginalne. 23