2. dzenie
Zastanawia mnie, czym jest chodzenie,
czucie ziemi pod stopami w zalanym światłem i spalinami mieście. Rano, zamiast
na przystanek, można skierować się przez
ścieżki skrótów, między blokami, koło
działek, wystrzelonym w łuk wiaduktem,
gdzie widać góry kruszywa i okazałe silosy morskiego koloru usytuowanej poniżej
betoniarni, stację kolejową na pół gwizdka
z galeryjną stalową stodołą, zieleń dawnego
nazistowskiego obozu i harmonijną panoramę starego Krakowa. Czy to właśnie wtedy
zadaję się z przestrzenią, z tym wszystkim
naraz, co mieści się między ziemią a niebem? Potem można pójść tyłem: za rondem,
handlową ulicą, minąć miejsce, gdzie łączą
się rzeki. To prawie dwugodzinny, niespacerowy marsz, jego charakter ujawnia się po
drodze znużeniem, marszowatością właśnie,
perspektywą obmyślanych zadań do wykonania. Przecież wszyscy gdzieś chodzą, więc
może mają tak samo? Ten poranny pomysł
bywa dla niektórych koniecznością: chodzi
się, bo ma się daleko do szkoły, do roboty,
trzeba pójść na dłuższy spacer z dużym
psem. Póki idę, chłonąc przemierzaną całość,
wracają zasłyszane opowieści, na przykład
wojenne: młoda robotnicza gromada idąca
lasem, do pracy w fabryce amunicji, dwadzieścia kilometrów dzień w dzień w jedną
stronę, albo powroty z wojny, bo po wojnie
wszyscy szli wte i wewte (czy to czasem nie
był ostatni moment w dwudziestym wieku,
kiedy wszyscy tutaj tak chodzili?). Myślę też
o miejscu, z którego wyruszyłam, lecz sprzed
kilku dekad: ledwo pobudowane bloki, błotne
zatoki, a ziemia taka tłusta, że teść sąsiada
płakał, jak w niej robił – oczywiście bez
wiaduktu, komunikacji miejskiej, i pewnie
z przymusowymi, robotniczymi piechurami
z miejskiego awansu. Przypomina mi się
chodzenie o wiosennym świcie do pracy
przez nabrzeże Londynu i świergot ptaków
przed masywną ścianą wiktoriańskiego hotelu. Całodniowe włóczęgi zamiast siedzenia
w szkole, dwugodzinna popołudniowa trasa
samymi parkami z jednej części miasta
w inną – przechodzenie od jednej kelnerskiej
posady do drugiej, w sumie kilkanaście godzin na nogach. Powraca szwendanie się po
wszystkich innych miejscach, które chciałam
jakoś poznać, doświadczenie miejsca osadzone w tym, co pomiędzy, w samym chodzeniu. Zawsze dobrym pomysłem było chodzić
i określać na chwilę, jakby mimochodem,
co jest czym. Jako początkująca fille-au-pair
chodziłam z niemowlakiem nad ocean, żeby
dom mógł spać, dwie godziny wędrowania
o świcie między piachem falochronów a szopami rybaków na atlantyckiej wyspie; seanse
te kończył wschód słońca, dwadzieścia razy,
dzień po dniu. Ruch ciała podczas wędrówki, perspektywa czasu, w jakim ów ruch się
wydarza, przywołuje podobne doznania, choć
przecież odmienne – nierzadko tylko echa
usłyszanych historii. Akurat teraz chodzenie
i praca idą ręka w rękę.
Tamten spacer utkwił mi w pamięci z powodu różnicy między zapuszkowaną codziennie
w kapsułę pojazdu percepcją przestrzeni a jej
niczym nieosłoniętym doznawaniem. Oczywiste. Była jaskrawość dla mrużenia oczu,
kurz dla oddechu, wibrujące spaliny i pach-
wszystkie fot. w art.: a. zabdyrska
G
dy zazieleniło się już na dobre,
w porannym, wschodzącym upale,
nie planując wcześniej niczego
podobnego, poszłam pieszo do
pracy. Zwykle trasę przemierzam tramwajem, inną drogą, około dwudziestu pięciu
minut bez przesiadki. Ten ranek, błyszczący
i ciepły, zasługiwał na rozciągnięcie w czasie,
a mnie nagle zaciekawiło, jak to jest dokądś,
na dobrą sprawę chyba daleko, p ó j ś ć.
Nadać przemieszczaniu się inny sens niż ten
zapośredniczony przez publiczny transport.
Skręciłam więc w stronę wylotówki pełnej
sznurków aut. Najokazalszy łączył rozsiane
na południu eksterytoria z wnętrzem miasta,
które wyłaniało się z wzniesienia ze skrzyżowaniem ze światłami i pomnikiem dawno
pomarłych ofiar cholery.
3. nący cień drzew, chodniki, asfalty, ścieżki
dla stóp, a do tego poutykani ludzie w miejscach spoza głównej, przewidywalnej trasy
jazdy. Można w marszu złowić spojrzenia,
pozwala na to tempo kroków. Ludzie kucający z papierosem w zębach, czekający na busa
za kioskiem, wystający z nogą wystawioną do
przodu nad gazetą, rozglądający się, mijani.
Żuki przechodzące w poprzek chodników,
obok kolan truchtające na smyczach psy, wylegujące się, jakby skamieniałe koty w piaszczystych dołkach po oponach, ptasi ruch.
Płachty reklam w dziwacznej korespondencji
z krajobrazem, słup z billboardem używany jako wysięgnik gołębnika. I monotonne
wycie tysięcy aut, roje, skupiska rozrzucone
po parkingach. Taki to był poranek, jasny
i w środku tygodnia.
Chodzenie po ziemi jest codziennym ruchem
wszystkich ludzi. Każdy i wszędzie, na różne
sposoby chodzi, przemierzamy ten sam
cieleśnie podzielany świat. Myśląc i pisząc
o chodzeniu, zadłużam się u Tima Ingolda,
brytyjskiego antropologa, uważnego czytelnika i praktyka fenomenologicznej tradycji,
który od kilku dekad zmierza ku wypracowaniu nowego w antropologii podejścia do
specyfiki ludzkiej percepcji, powstawania
wiedzy, jej używania. Rozważa przestrzenność
naszego człowieczeństwa, proponując inne
spojrzenie na utkany ludzkim życiem świat.
Osadzenie jego prac na fundamentach filozoficznych, dialog z twórczością ważnej postaci
tego nurtu, Maurice’a Merleau-Ponty’ego,
oraz traktowanie owych dróg myślenia jak
dobrze zaopatrzonej szopy z narzędziami
przynosi wyraziste i warte uwagi rezultaty.
Na co dzień Ingold jest związany ze szkockim
uniwersytetem w Aberdeen, centrum badań
antropologicznych dotyczących dalekiej
Północy; podejmował wiele tematów rozpatrywanych razem z rdzenną ludnością koła
polarnego. W latach 80. XX wielku badał
relacje łączące ludzi i zwierzęta, potem prowadził studia nad związkami języka i technologii, aby dojść do pogłębionej refleksji nad
postrzeganiem środowiska1.
W książce z 2011 roku, Being Alive. Essays on
Movement, Knowledge and Description, Tim Ingold argumentuje, że współczesne zachodnie
społeczeństwa zostały pozbawione doświadczenia chodzenia po ziemi. Inni, owszem,
patrzą pod stopy i zorientowani na ziemię
przemierzają boso jej powierzchnię. Sami
całkiem niedawno żyliśmy w ten sposób.
Ludzie ci wolą też kucnąć (wciąż będąc blisko
ziemi!) – nie zajmują się sztuką używania
krzesła. Zdaniem antropologa, percepcja
świata swój początek ma w ruchu: nie jest
nawet ważne, czy widzisz, czy nie i czy masz
obute stopy; łapiesz równowagę w ruchu, bo
słuch stapia się z odgłosami otoczenia. To jest
nasz kontakt z krajobrazem, choć truizmem
jest znów przywoływanie cielesności tej relacji. W codziennym doświadczeniu myślenia
także chodzimy wokół i krążymy, zmieniając
perspektywy; nie siedzimy statycznie na
krześle, lecz myśląc, poruszamy się. Każdy
inaczej, zatem postrzegamy inaczej, a w ślad
za tym inaczej myślimy. Do tego percepcja
związana jest ze światłem. To światło i ruch
dają nam poznać świat, jakim jest, i zaznać
przestrzeni. Mówienie także ma związek
z ruchem. Chodzimy, jak mówimy, tak
piszemy, używamy narzędzi, całym ciałem.
Nasza wiedza o otoczeniu pojawia się poprzez
różnorodne sposoby poruszania się, a chodzenie, zauważa Tim Ingold, można potraktować
jako formę inteligencji obecnej w całym polu
relacji rozumianych jako ludzka obecność
w zamieszkanym świecie. To obecność wyraInformacje na temat dorobku Tima Ingolda wraz z obszerną bibliografią znajdują się na stronie uniwersytetu
w Aberdeen, http://www.abdn.ac.uk/anthropology/
staff/details.php?id=tim.ingold (dostęp: 30 kwietnia
2013).
1
żana poprzez narzędzia, a więc ludzkie ręce
i nogi. Krajobraz nabrał kształtu poprzez
wykonywaną w nim pracę, pozostawione ślady stóp i ślady narzędzi, wydeptane ścieżki.
„Poprzez chodzenie, krajobrazy są wplatane
w życie, a życie jest wplatane w krajobraz,
w procesie, który jest niekończącą się kontynuacją” – powiada za archeologiem Chrisem
Tilleyem Ingold. Przyzwyczajeni jesteśmy do
konsumowania krajobrazu, a nie do myślenia
wyrażanym w nim działaniem. Jeśli na stromej drodze pod Bernem co jakiś czas rośnie
grupa starych drzew, oznacza to miejsce
wiązania końskich zaprzęgów przy skomplikowanej operacji pokonywania wozami
wzniesienia: tam konie mogły w cieniu odpocząć, pisał Jerzy Stempowski2. Jeśli niezliczone rzeczki noszą imię Młynarki, myśl trafia
na wodne młyny znaczące jeszcze do wojny
rolne okolice, zauważa Marian Pilot3.
Refleksja nakierowana na chodzenie jako
akt poznawczy, jako manifestację myślenia, pracę, filozofię, wyrażana jest na wiele
sposobów. Honoré de Balzac w 1833 roku
dziwił się, iż, mimo że wszyscy chodzą, nikt
nie pyta, dlaczego to robią; jak chodzą, gdy
idą; jak mogliby lepiej chodzić; co osiągają,
chodząc; i dlaczego nie są to pytania obecne w systemach filozoficznych, psychologii
i polityce4. Od tego czasu wiele się zmieniło.
Tim Ingold przytacza słowa Anne Wallace
piszącej o znaczeniu chodzenia (walking)
w literaturze angielskiej: dowiodła ona, że
podróżnicy nie chodzą, a ci, co chodzą, nie
podróżują5. Albo, innymi słowy, chodzą,
J. Stempowski, Ziemia berneńska, Warszawa: PWN, 2012, s. 15.
M. Pilot, Nowy matecznik, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2012, s. 257.
4
Parafrazuję cytat otwierający rozdział Culture on the
Ground. The Word Perceived Through the Feet z książki T. Ingolda Being Alive. Essays on Movement, Knowledge and Description, New York: Routledge, 2011, s. 33.
5
A.D. Wallace, Walking, Literature and English Culture, Oxford: Clarendon, 1993, cyt. za: T. Ingold, dz. cyt., s. 38.
2
3
4. o ile to konieczne, preferując wszelkiego typu
inne sposoby przemieszczania się. Europejskie
elity XVIII wieku opisywały swe podróże tak,
jakby nie używały do nich nóg! Chodzenie nie
pozwalało na rozłożenie wachlarza subtelności widzianego krajobrazu. Chodzenie było
dobre dla biedaków, kryminalistów, młokosów
i przede wszystkim ignorantów, wskazuje,
powołując się na uwagi Robina Jarvisa6, Tim
Ingold. Ale oprócz tego podejścia rozwinęło się
od czasów Wordswortha i Coleridga inne, nobilitujące ogrodową przechadzkę (za historyczką
chodzenia Rebeccą Solnit7: an expansion of the
garden stroll). Chodzenie samo w sobie stało
się celem, modą – oczywiście dla tych, którzy
chodzić nie musieli. Odtąd refleksja związana
z chodzeniem ukazuje je „jako dogłębnie zacną
i satysfakcjonującą aktywność”, wbrew prezentowaniu w podobny sposób niedawnych podróży, które spowszedniały dzięki dostępności
środków transportu. W przywołanej uwadze
socjologa Johna Urry’ego8 mowa o tym, że podróżowanie stało się dostępne dla wielu grup
społecznych, chodzenie natomiast zmieniło
się w gest wyboru i dawno już przestało być
oznaką biedy. Wraz z rozwojem publicznych
środków transportu krajobraz stał się raczej
scenografią, kierunkiem, destynacją, a nie
czymś, w czym się chodzi, działa, przez co się
przechodzi, zauważa cytowana już Rebecca
Solnit. Dziś, wybierając pieszą trasę, zawsze
mamy alternatywę w postaci dojazdu: możemy
dotrzeć w to samo miejsce, siedząc nieruchomo
na krześle zamocowanym w pojeździe.
Piesza wędrówka po ziemi jest wędrówką pod
niebem. Tim Ingold w dalszej części swej pracy
zastanawia się nad właściwościami ziemi i nie6
R. Jarvis, Romantic Writing and Pedestrian Travel, London:
Macmillan, 1997, cyt. za: T. Ingold, dz. cyt., s. 38.
7
R. Solnit, Wanderlust: A History of Walking, London: Verso,
2001, cyt. za: T. Ingold, dz. cyt., s. 38.
8
J. Urry, Socjologia mobilności, przeł. J. Stawiński, Warszawa: PWN, 2009.
ba w zachodniej tradycji, pyta o ich relację do
tego, co nas czyni ludźmi, skoro i chodzenie
jest tego wyróżnikiem. Pojawiają się tu rozważania na temat wyobrażeń o ziemi widzianej
dziś jako glob, kula – co jest zupełnie odmienne od potocznego doświadczenia gruntu pod
stopami czy ziemi, która daje pożywienie.
Prawo do niebiańskiego nieba św. Augustyna,
w czasach filozofa przynależnego Bogu, nie
ludziom, uzurpują sobie dzisiaj zasiedlający je naukowcy. Jest ono odizolowaną sferą
kosmicznych operacji, a nie czymś, z czym
w jakikolwiek sposób każdy z nas ma łączność,
mimo że podnosząc wzrok w dzień czy w nocy,
widzimy niebo, gwiazdy, tak jak widział je
każdy przed nami. Zauważając w tej perspektywie postrzegania impas, Ingold proponuje,
aby o naszym człowieczeństwie pomyśleć
raczej jak o toczącym się historycznie procesie
zmiennej i zbiorowej samokreacji, kształtowania przez ruch będący zamieszkiwaniem,
działaniem, pracą. To, czym jesteśmy lub
możemy być, wynika z nadawania kształtu;
w każdej chwili kreślimy jeszcze jedną linię na
ich ziemskim zbiorze.
Tim Ingold wprowadza do swych rozważań
pojęcie weather-world9, dla którego trudno
znaleźć polski odpowiednik: może byłoby to
coś brzmiącego jak „świat-poprzez-pogodę”.
W wyniku namysłu nad percepcją przestrzeni,
a w konsekwencji nad sposobami powstawania
naszej wiedzy o świecie takim, jaki się nam
jawi, rozwija on pojęcie osadzone w doznaniu
zmienności powietrza pod względem natężenia światła, temperatury, wilgotności, wiatru.
Wszystko to splecione jest z indywidualną
wrażliwością i właściwym każdemu z nas
sposobem poruszania się; odczuwane naraz,
w zmieszaniu, w oddychaniu powietrzem
i widzeniu poprzez nie. Pogoda jest tu rozumiana jako oddziaływanie, aktywne kształ9
T. Ingold, dz. cyt., s. 96–97.
autoportret 2 [41] 2013 | 73
towanie. Inny cytowany przez Tima Ingolda
antropolog, Richard Nelson, opisujący sposób,
w jaki mieszkańcy zachodniej Alaski znad
dopływu Jukonu, Kojukowie, postrzegają swe
otoczenie, napisał, że „pogoda jest młotem,
a ziemia kowadłem”10. Oczywiście można to
ująć subtelniej, na przykład Ingold przywołuje
krople rosy na pajęczynach w chłodny letni
poranek albo ślady znaczące trasę wiatru na
opadłych liściach. Weather-world stanowi ramę
zamieszkiwania w przestrzeni i jest światem
wypełnionym bytami, które istnieją w połączeniu, w ciągłości swej egzystencji.
Antropolog zgłasza swój sprzeciw wobec terminu
„przestrzeń”. Podkreśla, że nie ma bardziej
wyizolowanego, abstrakcyjnego, pozbawionego życia i pustego pojęcia pośród opisujących
doświadczenie bycia w świecie11. Angielska
space i polska „przestrzeń” nie są, rzecz jasna,
tożsame. W polskim słowie słychać inne tony: pobrzmiewa „przestwór”, słowiański „prostor”, co
znaczy obszar, obecne jest także słowo „strzec”.
W angielszczyźnie podobnie, jak w wielu innych
europejskich językach, znajdujemy łacińskie spatium. Tymczasem organizmy zamieszkują „środowisko”, siejemy na „polach”, zwierzęta spotykamy na „pastwiskach”, podróżujemy po „krajach”,
malarstwo sięga po „krajobraz”, dość przytoczyć
za autorem tylko niektóre określenia na szczegółowe przypadki przestrzeni. Antropologowi chodzi o pojmowanie doświadczenia znajdowania się
w świecie, gdzie dominuje ruch, a nie stateczny,
jakby zakryty teren przebywania, punkt dojścia
wpisany w metaforę pojemnika. Pyta o to, co
pomiędzy, co owe miejsca wytwarza i w jaki
sposób. Nie zgadza się na przestrzeń w rozumieniu powierzchni pokrytej destynacjami, gdzie
liczą się punkty od–do. Chce postawić akcent na
aktywny, ruchomy, wędrowny aspekt zamiesz10
R.K. Nelson, Make Prayers to the Raven: A Koyukon View of the
Northern Forest, Chicago: University of Chicago Press, 1983,
cyt. za: T. Ingold, dz. cyt., s. 119.
11
T. Ingold, dz. cyt., s. 145.
5. kanego świata. Sięga więc po uwagi Doreen
Massey12 dotyczące przeciwstawienia miejsca
i przestrzeni, czy raczej postrzegania miejsc
jako punktów w przestrzeni, śledzi językowe
źródła tego zabiegu oraz argumentuje, że lepiej
byłoby pomyśleć naszą obecność jako usytuowaną pomiędzy miejscami, zawsze w drodze z i do
miejsca. Dlatego wędrówka, mająca w sobie
wydeptywanie, przemieszczanie, pieszą podróż
(wayfaring), staje się tutaj dobrym terminem
dla wyrażenia ucieleśnionego doświadczenia
ruchu13. Ingold pisze, iż ludzka egzystencja jest
spięta miejscami-supłami, których pojedyncze
nitki oznaczają linie wędrówki. Razem tworzą
one coś na kształt siatki (meshwork), systemu
linii, zasupłanych, powiązanych w jedną
całość ścieżek, wzdłuż których przebiega życie.
Odległa to propozycja od przestrzeni-powierzchni, jaka jawi się w dominującym odbiorze. Co
ciekawe, wędrowiec sam w sobie jest swym
ruchem – jest nieustająco w drodze, na drodze,
w przejściu między miejscami. Wędrówka,
zdaniem Tima Ingolda, jest najbardziej fundamentalnym trybem bycia w świecie. W opozycji
do tego jawi się oplatający ziemię transport,
oparty na kierunku od–do, gdzie doświadczenie ruchu jest nieobecne w wiezionym ciele,
tkwiącym nieruchomo w siedzisku. Pasażer,
w przeciwieństwie do wędrowca, postrzega
świat jako powierzchnię do pokonania, a siatka
połączeń, sieć komunikacji i transportu to
suma punktów-destynacji, a nie całościowy
tryb bycia, uwzględniający pozapołączeniowy
charakter świata. To nie ścieżki, a więc ślady
ruchu, ale łańcuch połączeń, w którym to, co
pomiędzy, nie ma znaczenia.
Argumentację wyjaśniającą różnicę między
wędrówką a transportem Tim Ingold przyrównuje do procesu powstawania wiedzy, który
D. Massey, For Space, London: Sage, 2005, cyt. za: T. Ingold, dz. cyt., s. 146.
13
T. Ingold, dz. cyt., s. 148.
12
jest raczej siatką zbudowaną z różnorodnych
linii i powiązań niż stworzoną na podobieństwo sieci komunikacji i transportu, wyrażającą destynacje, a pomijającą to, co zachodzi
pomiędzy nimi. Tak widziana wiedza, oparta
na relacjach między miejscami, wytwarzana
przez zamieszkujących tę międzymiejscową
sferę ludzi, byłaby raczej splotem niż siecią.
Ponieważ miejsca są konstruowane w zachodnim myśleniu jak pojemniki, wiedza ludzi
postrzegana jest jako umiejscowiona w ludzkich umysłach, a nie na przecięciu, w relacji jednych elementów do drugich. Wiedza
zamieszkujących miejsca jest historią ich
wędrówki między miejscami.
Chwila, w której pomyślałam o przestrzeni poprzez wędrówkę, w tamten iskrzący się miejski
poranek, intuicyjnie, w zarysie, wskazała na
wagę tego, co pomiędzy, co wykracza poza miejsce, a uobecnia się w międzymiejscowej relacji.
Przywołane wątki antropologicznej propozycji
Tima Ingolda wychodzą w jego zamyśle na
spotkanie z architekturą i sztuką; w kolejnych
pracach autor dołącza do nich jeszcze archeologię. Pomostem, wspólnym terenem okazuje
się gest rysowania, kreślenia, kształtowania,
a w konsekwencji – zmiany. O ile antropologia
jest tu rozumiana jako obserwowanie i opisywanie życia, o tyle sztuka i architektura mogą już
swobodnie proponować ciąg dalszy, opierając
się na dogłębnym zrozumieniu zamieszkałego,
żyjącego świata. Ruch ucieleśniony w człowieku lub całej różnorodności istnień, w zmieszaniu i wzajemnym oddziaływaniu poprzez
pogodę, ziemię czy światło staje się myśleniem,
rozumieniem, wreszcie wiedzą. Celem zarysowanego przez Tima Ingolda projektu jest także
przywrócenie antropologii życiu: tworzenie
antropologii ze światem, a nie o świecie. Wędrówka, praktyka wydeptywania stwarzająca
powiązania oraz jej historia, pojmowana jako
perspektywa myślenia o doświadczaniu świata,
może stanowić inspirującą propozycję.