2. Dla przechylonych, można powiedzieć już praktycznie powa-
lonych drzew mających nieszczęście rosnąć zbyt blisko skarpy
wiosna, która nadejdzie, będzie jedną z ostatnich albo w ogóle
ostatnią. Głęboko wyżłobione koryto świadczyło, jak wysoko
potrafiła podnieść się woda i z jaką siłą uderzała na zakrętach
o brzeg. Za każdym razem jej przemiana była zdumiewają-
ca nawet dla tych, którzy wychowali się w pobliżu. Każdy
mostek, który potem stawiali od nowa, był za niski i za lichy.
Dobry, nawet za dobry, na ledwie cieknącą strugę, jaką potok
był przez większą część roku, i zawsze porywany, kiedy tylko
brunatna woda sięgała swojego apogeum. Bez trudu rozbijała
te kładki fragmentami powalonych właśnie drzew, zerwanych
wyżej mostków i czym popadło. Może chodziło o to, że w tym
miejscu rzeczka była jeszcze młoda? Że rodziła się tutaj nieda-
leko, na sąsiedniej górze? Dobrze widocznej z pustego i poszar-
panego brzegu rzeki. Brzegu usłanego ukrytymi pod śniegiem
kamieniami, z których część teraz szurała i stukała jeden
o drugi, toczona przez pluskającą pod lodem wodę. I wszystkie
owiane śniegiem drzewa na wysokich brzegach przyjmowały
ten dźwięk z pokorą. Cały las usadowiony na wzniesieniach
jak w amfiteatrze słuchał go z pokorą, nawet ta najważniejsza
góra rosnąca nad całym tym potokiem, doliną i wszystkim, co
się w niej znajdowało, słuchała go z pokorą.
Patrząc na nadchodzący mroźny świt, można było sobie łatwo
wyobrazić, że właśnie tak wyglądał świat za starych czasów.
Cicho, pusto i sennie. A jeśli w ogóle można byłoby powiedzieć
o jakichś miejscach, że śpią, to na pewno najsmaczniej spałyby
jednak nie brzegi rzeki, tylko całe labirynty jarów, które otwie-
rały się właśnie na jej brzegach, a prowadziły w górę, w głąb
przestronnego jodłowego lasu. Gdyby do któregoś z nich wejść,
co nie było łatwe ze względu na tarasujące ujście kłody, badyle
i zwały śniegu, okazałoby się, że jest najprawdziwszą kryjówką.
Omijaną nie tylko przez wszystkie dźwięki, ale nawet przez
światło dnia. Kryjówką, która z samego swojego dna aż po górne
krawędzie podpierała setkami aksamitnych pni ciężko koły-
szący się na łagodnym wietrze dach. A ukrywającą co? Może
nic. A może tylko istnienie żłobiącego to miejsce strumyczka?
Którego można powiedzieć było dziełem, bo jego uparta strużka
cały czas głębiej i głębiej wżynała się w dno parowu. Jakby to
tylko ona właśnie chciała się tu skryć. I choć próżny trud, to
miło odpoczywało się, słuchając szemrzących odgłosów tego
uporu. Zwłaszcza kiedy siedziało się na jednym z wielu leżących
w poprzek parowu drzew. Machając nogami zawieszonymi
Ziemia chwilowo jest martwa. Kilka miesięcy zimy i łagodne
stoki z obu stron doliny pokrył pancerz śniegu. Co prawda
był on twardy tylko na powierzchni, chroniąc miękki miąższ
w środku, ale wystarczyło, żeby zwierzęta i ludzie stąpali
po nim lekko jak duchy. Zwłaszcza zwierzęta. Szczególnie
te z miękkimi łapami, może i trochę popękanymi od mrozu
na poduszkach, ale za to pewnie unoszącymi ich gęste futra
metr czy dwa nad zamarzniętą ziemią. Inne, czasem co trzy,
co dziesięć, co dwadzieścia kroków, zapadały się aż po wydęte
od głodu brzuchy. Dlatego starały się przeczekać. Unikały
polerowanych zimnym wiatrem, zawalonych łąk, szeroko
opadających do potoku na dnie doliny. Polegiwały między
mocnymi pniami drzew tkwiących u podstawy niezbyt
wysokiej, ale stromej góry. Góry, za którą pozornie, bo tak
naprawdę za kolejną i kolejną, i kolejną, i jeszcze dalszą,
zachodził właśnie wyblakły księżyc. Teraz słaby, lecz jeszcze
godzinę temu cierpliwy przewodnik całych korowodów śnie-
gowych wdów, diabłów, wiedźm i bałwanów. Tkwiących jakby
w oniemieniu, w setkach kształtów i rozmiarów na stromej
leśnej rafie, zalanej stężałym śniegiem i perłowym światłem.
Sama góra niczym specjalnym się nie wyróżniała od innych,
których była czy to sąsiadką, czy to kontynuacją. Ciekawe,
czy kiedy się tworzyła, podczas tego tak zwanego fałdowania,
była wulkanem? A może przeciwnie, oazą spokoju całą w pra-
kwiatach czy praśniegu, w którym tonęły, mrużąc powieki
prakopytne?
Co by nie myśleć, to teraz na białym, pochylonym polu, za-
mkniętym z jednej strony wznoszącymi się wysoko stopniami
czarnych drzew, obecność kogokolwiek wydawała się niemoż-
liwa. Nawet stojący trochę z boku zawalony dom wydawał się
ofiarą tej nowej, trwającej i mającej się nigdy nie skończyć
epoki lodowcowej. Zapadnięty dach wyglądał jak wgnieciony
jakąś wyjątkowo ciężką fałdą śniegu. Sądząc po ciemnych
i pustych oknach, nawet nie było po co podchodzić bliżej. Zwy-
kła drewniana nadwyrężona i niekompletna skorupa, jakby
obnażająca trudności świata w radzeniu sobie z tymi swoimi co
twardszymi resztkami, które może i powinny były już zniknąć
dawno temu, a trwały. Trwały nie wiadomo po co i dla kogo,
jak ten zdziczały sad widoczny obok. Kilka jabłoni uparcie trzy-
mających zgniłe jabłka na kostropatych, przykrytych czapami
śniegu konarach. Nad nimi wisiała góra, a pod nimi opadała
wysoka skarpa, której zresztą też powoli ubywało pod naporem
pozornie leniwej, teraz całkiem zamarzniętej rzeczki.
autoportret 2 [49] 2015 | 85
3. pomiędzy rozchwianą górą a niańczącym stróżkę wody dołem.
Stróżkę, która wspinała się gwałtownie popod gęstą siecią
pozawalanych drzew. Jeszcze głębiej, zdawałoby się w jeszcze
ciemniejszy i jeszcze piękniejszy, i jeszcze bardziej tajemniczy
las. Pełen stuletnich drzew, czarnych dziur wygniłych w ster-
czących z ziemi jak jamochłony pniach, zamienionych teraz
w jakieś zastygłe śniegowe sfinksy zwieszające ciężkie łby z obu
stromych ścian. Gotowe pacnąć głucho na dno, gdyby tylko słoń-
ce trochę dłużej na nie poświeciło, ale nic z tego. Bo dzień, któ-
ry koniec końców dotrze i tu, będzie tylko przelotnym gościem.
Wydarzeniem na dobrą sprawę bez znaczenia i bez wpływu,
podobnie jak wszystkie inne odwiedziny, które się tu odbywają.
Bo nikt tutaj nie zaglądał. Nawet ten śnieg, narastający konse-
kwentnie od początku zimy, z tygodnia na tydzień, zdawał się
jedynym naturalnym stanem, na jaki to akurat miejsce mogło
sobie pozwolić. Nie wiedząc i nie pamiętając o niczym innym.
Oprószone sypiącym się z drzew pyłem mikroskopijnego śniegu,
jak w żałobie po nie wiadomo czym. Można by ulec pokusie
i skoczyć z powalonego pnia w dół, prosto w głęboką zaspę wy-
pełniającą dno parowu. Wtedy, patrząc z dołu na ospowate ślady
pozostawione na smukłych drzewach przez uschnięte dawno
temu gałęzie, też nie pamiętałoby się o niczym. I kto wie? Może
nawet u niejednego szeroki uśmiech zagościłby na twarzy?
W miejscu takim jak to i wyobraźnia nieraz zapominała, że
nią jest. Dlatego setki niewyraźnych pysków, nozdrzy, ryjów,
szczęk, kłów i ozorów, mlaskając i patrząc nieśmiało, czekało
na swoje odkrycie. Na swoje królestwo, gromadę, typ, rodzinę
i gatunek. Na nienależne im miejsce w historii naturalnej, któ-
rego się jak dotąd nie dochrapały i nigdy nie dochrapią. Zjawy
żywe życiem utrzymujących je spojrzeń. Ulepione ze skrzepłej
żywicy, pogubionej sierści, zgasłych oczu, zimy, ziemi, mchu,
odbitych śladów, pełzających cieni, kamieni, echa, deszczu,
krzyku, śliny, promieniowania słonecznego, łusek, bliskiego
oddechu, dotyku, wspomnienia każdej możliwej obecności
i myśli, i eteru. I czego jeszcze? Trudno powiedzieć. W każdym
razie raczej nie marnowało się nic. Przywołując czasem i dawno
minione obrazy, i te, które nie wydarzyły się nigdy. Dając im
w sobie coś na kształt drugiego życia. Przynajmniej takie można
było nieraz odnieść wrażenie na dnie tego prowadzącego coraz
ostrzej pod górę parowu, który koniec końców nigdzie nie
prowadził. Szybciej, niż można się było spodziewać, dzielił się
na trzy mniejsze, stawał płytszy, rozjaśniał się i znikał pośród
podświetlonej od spodu łagodnie pulsującym śniegiem reszty
lasu, gdzie po wypukłym brzuchu góry wspinały się chyłkiem
cienie zwierząt, które w nocy zeszły na dół napić się wody czy
pogrzebać w śmietnikach, a teraz wracały do siebie. Te większe
ciężko, z wysiłkiem, mniejsze ostrożnie, od drzewa do drzewa.
A że nadciągnęły od dołu razem z ostatnim nocnym powiewem,
zdawało się, że to on bawi się nimi, wdmuchując je pod górę jak
garść zeschłych liści.
Na przestronnej, wygiętej w łuk i spadającej na łeb na szyję
przestrzeni lasu, służącej tutaj wszystkim za, można powie-
dzieć, salon, słychać było, jak wiatr zagarnia łapczywie coraz
to nowe grzbiety w oddali, zbliża się, aż w końcu rozpiera się
gwałtownie i tu. Trochę jak kołysząca stromym światem niań-
ka, trochę jak jakiś tępy olbrzym gotowy wszystko niechcący
połamać i zniszczyć. Nie ma się co dziwić ptakom, które lekkie
same w sobie, wolały się już pobudzić, otrzepać ze śniegu
i sfrunąć na sam dół. Tam, gdzie kończy lub zaczyna się las,
gdzie kończy lub zaczyna się spadzista, pokryta śniegiem łąka
po drugiej stronie, której czerniał szkielet tego zapomnianego
domu i jego zdziczały sad. Za którymi płynęła zamarznięta
rzeczka, a w dół niej, po jej drugiej stronie ciągnął się długi
rząd garaży z szarych pustaków zakończony blokiem mieszkal-
nym. Pierwszym albo ostatnim z dużej liczby powygaszanych,
czteropiętrowych, można powiedzieć, pudeł, gęsto wypełnia-
jących tę dolinę. I choć to tak zwane osiedle było bardzo duże,
to i tak góry po jego drugiej stronie były większe. Stykając się
bezpośrednio z blednącymi gwałtownie gwiazdami, których
wygięte na sklepieniu konstelacje łączyły jedną stronę pofał-
dowanego horyzontu z drugą. Podobnie jak łączyła je droga,
po której właśnie, co było widać ze skraju lasu jak na dłoni,
jechał pierwszy pekaes. W którym pewnie siedziało kilku
pierwszych narciarzy chcących zjechać z rozpartej całkiem
niedaleko, tej największej góry. Której to czarną szczecinę
przecinały paciorki światełek wyciągów narciarskich od szczy-
tu aż po sam dół. Zamieniając się w pomarańczowe światełka
latarni biegnących nieprzerwanie dalej wzdłuż drogi i dalej
rozświetlających zimno każdą z osiedlowych uliczek. Pod
zboczem tej góry pekaes miał końcowy przystanek, a początek
brała ta właśnie zamarznięta teraz rzeczka. Niby mizerna,
a trzymająca bloki po jednej swojej stronie, a całą resztę po
drugiej. Oddzielając w ten sposób świat już za chwilę rozbu-
dzonych ludzi od innego, tak zwanego świata dzikiej przyrody.
Nie na tyle jednak pewnie, żeby całkiem stracić nadzieje na
ich przyszłe zjednoczenie.
autoportret 2 [49] 2015 | 86