2. O
statnie spokojne dni księżna i arcyksiążę spędzili
w swoim majątku, na zamku w Chlumie1
. Skończył
się rok szkolny, więc dzieci pojechały z nimi. Nie
zamierzali jednak zabierać ich z sobą do Sarajewa
ani wysyłać do Wiednia. Woleli, żeby zostały na miejscu. „Tutaj,
na świeżym powietrzu czeskiej prowincji, będzie im bardzo
dobrze” – myślała Zofia. Chciała ustrzec synów od wielkich
miast, warkotu silników Diesla i pisków maszyn parowych
oraz chłodu, który przenika grube mury pałacu i aż do lipca,
sierpnia ich nie opuszcza. Matka i ojciec drżeli o ich zdrowie,
mimo że głośno o tym nie mówili. Arcyksiążę latami cierpiał
na gruźlicę i chociaż lekarze stwierdzili, że już wyzdrowiał,
w każdej chwili choroba mogła wrócić. W tamtych czasach na
suchoty umierały całe rodziny, usychały drzewa genealogiczne
królów i proletariuszy – wszystkich, bez względu na pochodze-
nie – zatem ów niepokój o synów był uzasadniony. W tej trosce
Franciszka Ferdynanda i Zofii nikt na dworze nie wspierał.
Stary cesarz i król nie akceptował bowiem ani jej, ani jej dzieci,
i tą niechęcią zarażał również innych. W ostatnich tygodniach
znowu niedomagał. Jego śmierć stawała się coraz bardziej
realna, nikt jednak nie umiał sobie wyobrazić, co będzie potem.
Już bardzo posunął się w latach, wydawał się starszy, niż był
w istocie. Za jego życia, w czasie ponad sześćdziesięciu lat spra-
wowania władzy, świat zmienił się nie do poznania, zmieniły
się Austria i Wiedeń, niegdysiejsi sojusznicy przeszli do obozu
wrogów, a wrogowie – na stronę sojuszników; tam, gdzie kiedyś
płonęły świece, teraz montowano elektryczne oświetlenie,
ludzie pływali wycieczkowcami do Ameryki i wracali pełni
wrażeń, każdy z aparatem i fotografią samego siebie pod pachą,
a przecież w młodości Franciszka Józefa tylko on mógł robić so-
bie zdjęcia. Nawet ruchome obrazy przestały kogokolwiek zdu-
miewać: obywatele Austro-Węgier tłumnie chodzili już przecież
do iluzjonów na filmy amerykańskie i niemieckie. Tak, przez
te lata wszystko stało się bardzo, bardzo dziwne i aż strach było
pomyśleć, co będzie, kiedy monarcha umrze.
I nagle, przed podróżą, kłopoty! Mieli jechać salonką przyłą-
czoną do wiedeńskiego ekspresu, ale okazało się, że coś nie gra
z osiami wagonów. Stal pękała, od wstrząsów albo z zimna,
była porowata i krucha, zupełnie inna od tego, co sobie wy-
obrażali, mówiąc „stal”. Wsiedli więc do najzwyczajniejszego
wagonu pierwszej klasy. Ruszyli, lecz w pewnym momencie
1
Chlum u Třeboně w południowych Czechach [przypisy pochodzą od tłumacza].
pociąg stanął w szczerym polu. Przyszedł adiutant arcyksię-
cia i zakomunikował, że gdzieś zapaliły się osie. Znowu one.
„Pięknie zaczął nam się wyjazd. Tu się pali, a na południu
polecą na nas bomby!”. Franciszek Ferdynand lubił dowcip-
kować, a świadomość, że jego słowa krążą dalej przenoszone
z ust do ust, napawała go dumą. Dlatego to powiedział. Zofii
jednak tym nie rozśmieszył. Była trochę przesądna, ponadto,
jak każda matka, martwiła się. Nie, żeby oczekiwała w Saraje-
wie bomb, po prostu jego uwaga wydała się jej nie na miejscu.
Takimi żartami, sądziła, mężczyźni ściągają nieszczęście.
Nie minęły dwa miesiące, a już kilkaset osób twierdziło, że
świadkowało temu proroctwu arcyksięcia. Jeśli im wierzyć,
w chwili, kiedy padły te dwa pamiętne zdania, w przedziale
była z nim cała rzesza ludzi: ministrowie, generałowie, oszu-
ści, awanturnicy i przyszli pamiętnikarze – postaci sławne
i zupełnie anonimowe.
W Wiedniu dojechali do Belwederu i się rozstali. Dlaczego nie
kontynuowali podróży razem? Ze względów protokolarnych.
Zakazano im. Księżna nie mogła wziąć udziału w delegacji do
Sarajewa, ponieważ mimo że poślubiła Franciszka Ferdynanda,
czego już nikt nie kwestionował, to z punktu widzenia państwa
była nikim. Tak to interpretował dwór i sam Franciszek Józef,
który w dalszym ciągu prowadził z arcyksięciem wojnę, poniżał
go i na wszelkie sposoby utrudniał mu nowe życie. Ale następca
tronu nie pozostawał dłużny. Zdecydował, że jeśli jego żona nie
może pojechać oficjalnie, pojedzie prywatnie. I dopiął swego.
Już kilka dni później razem zażywali przejażdżki po Sarajewie,
trzymali się za ręce, spacerowali i robili wszystko to, co on, na
złość staremu stryjowi, zaplanował, ponieważ bez względu na
presję dworu nadal istniały sfery, na które miał wpływ.
Udał się na wiedeński Dworzec Południowy, wsiadł w pociąg
i ruszył do Triestu.
Był pogodny letni poranek 24 czerwca 1914 roku. Arcyksiążę
w admiralskim mundurze z rękoma skrzyżowanymi na plecach
spacerował po falochronie. Mimo wczesnej pory, nie minęła
ósma, słońce prażyło jak w lipcowe południe. Franciszkowi
nie towarzyszyła czereda adiutantów, generałów, admirałów
ani cesarskich kamerdynerów – tych wszystkich darmozjadów
w kapeluszach z chwostami pawich piór albo kitami innych
egzotycznych ptaków. On gardził wianuszkami służby, całą tą
autoportret 3 [46] 2014 | 47
3. świtą skupioną wokół starego władcy. Uważał, że Austrii upadek
nie grozi ze strony zewnętrznych wrogów, a właśnie tej wystro-
jonej bandy dworaków. Dlatego modernizację państwa, w którą
notabene głęboko wierzył, najchętniej rozpocząłby od rozgonie-
nia tej wiedeńskiej operetki na cztery wiatry.
Potem wsiadł na statek o nazwie Viribus Unitis – „wspólnymi
siłami”. Tak brzmiało oficjalne motto Franciszka Józefa I. Ten
nowy, zwodowany 24 czerwca 1911 roku w Trieście, pancer-
nik, najpiękniejszy i najpotężniejszy okręt habsburskiej floty
w dniu swoich trzecich urodzin wyszedł w morze, biorąc kurs
na Metković. Czy był to dobry czy zły znak?
Cztery i pół roku później, 31 października 1918, w porcie
w Puli, na polecenie cesarza Karola I, dowódca Austro-Wę-
gierskiej Marynarki Wojennej, regent Węgier i dyktator in spe
admirał Miklós Horthy oddał Viribus Unitis razem z całą flotą
pod dowództwo reprezentującej przyszłe państwo Słoweńców,
Chorwatów i Serbów zagrzebskiej Rady Narodowej. Zwierzch-
nik nowo powstałej armady, pochodzący z Liki2
Janko
Vuković-Podkapelski, rozkazał, by przy dźwiękach chorwac-
kiego hymnu na statku podnieść chorwacką flagę. Tego dnia,
a był to czwartek, pierwszy raz w historii Nasza piękna, czyli
Chorwacka ojczyzna Antuna Mihanovicia i Josipa Runjanina,
została wykonana jako oficjalny hymn. Do tej pory była tylko
uroczystą pieśnią miejscowego ludu, teraz stanął za nią auto-
rytet państwa. Prawdziwego czy fikcyjnego – wszystko jedno,
dla samego utworu nie miało to żadnego znaczenia. Przecież,
koniec końców, wszystkie kraje bez wyjątku są tylko fantoma-
mi zbiorowej wyobraźni, organizmami, które w swojej istocie
niczym nie różnią się od ula albo mrowiska.
Podczas hymnu okręt Viribus Unitis opuścili marynarze nie-
-Słowianie. Schodzili z pokładu ze zwieszonymi głowami. Nikt
ich nie zatrzymywał, ponieważ nowe państwo przyjmowało
tylko wybranych. Gdyby było inaczej, nie nazywałoby się
Królestwem Serbów, Chorwatów i Słoweńców. Wśród niepożą-
danych członków załogi znalazło się dwóch włoskich porucz-
ników, imiennicy: Raffaele Rossetti i Raffaele Paolucci, którzy
przed zejściem na ląd pod statkiem zamontowali „machinę
piekielną”. Bomba eksplodowała 1 listopada o 6.20. Razem
z drednotem, jednym z najnowocześniejszych pancerników
2
Lika – region w południowo-zachodniej Chorwacji.
ówczesnej Europy, na dno poszedł pechowy Janko Vuković-
-Podkapelski, przez potomnych zapamiętany jako zasłużony
Chorwat i Jugosłowianin, uwieczniony w dwóch słabiutkich
powieściach ostatni dowódca SMS Viribus Unitis.
Interesujący okazał się los dwójki spiskowców. W powojen-
nych Włoszech obu fetowano z wojskowymi honorami, odzna-
czono ich medalami za męstwo i awansowano na pułkowni-
ków. Paolucci kontynuował karierę jako zawodowy żołnierz.
W czasie II wojny światowej walczył w Abisynii, po czym
okrzyknięto go bohaterem, wzorowym patriotą. Był zajadłym
nacjonalistą. Rossetti podążył natomiast inną drogą. Kiedy
tylko czarne koszule doszły do władzy, zaangażował się po prze-
ciwnej stronie, założył antyfaszystowską organizację L’Italia
Libera, a kiedy Mussolini wzmocnił dyktaturę, wyemigrował
do Francji. Na początku wojny domowej w Hiszpanii trafił do
Barcelony i dołączył do republikanów. Pracował w radiu i jako
propagandysta wymyślał zagrzewające do boju hasła. W akcie
zemsty rząd włoski odebrał mu wówczas złoty medal za mę-
stwo. Zwrócono mu go dopiero po upadku Duce. Paolucci cieszył
się tym odznaczeniem do końca swoich dni.
Snując tę opowieść, odeszliśmy od Franciszka Ferdynanda,
który w dalszym ciągu dostojnie przechadzał się po falochro-
nie w Trieście. Niebawem miało go spotkać to, co kilka lat póź-
niej spotkało statek. Ich losy pokryły się jak rzadko kiedy. Kto
komu przyniósł nieszczęście: Viribus Unitis arcyksięciu czy
odwrotnie – to pytanie dobre dla kabalarek, historyków i całej
reszty objaśniaczy dobrych i złych znaków na niebie i ziemi.
Na razie jednak nikt niczym się nie martwił. Wprawdzie ce-
sarz Franciszek Józef chorował, a jego bratanek jechał właśnie
do Bośni na manewry wojskowe, ale Europa wciąż żyła wesoło
i beztrosko.
Rejs trwał dwadzieścia cztery godziny. Morze było spokojne,
podróż – przyjemna, nikt za bardzo się nie spieszył. W Met-
koviciu, u wrót Hercegowiny, arcyksięcia przywitał wojskowy
gubernator Bośni Oskar Potiorek, który jako gospodarz kraju
wiernie towarzyszył mu w czasie całego pobytu.
Franciszek Ferdynand lubił dalekie wojaże. Legitymował się
fragmentarycznym, powierzchownym wykształceniem, nie
grzeszył błyskotliwością, nie przepadał za literaturą, sztuka go
autoportret 3 [46] 2014 | 48
4. nie interesowała, smak estetyczny i wyczucie społeczne miał
na poziomie przeciętnego drobnomieszczańskiego wiedeńczy-
ka, lecz globtroterstwo uwielbiał. Marzył o wyprawie dookoła
świata i chociaż na dworze, uznawszy to za fanaberię, próbo-
wano przemówić mu do rozsądku, osiągnął swój cel. Ponieważ
arcyksięcia, i to była kolejna ważna jego cecha, odznaczał ośli
upór. Z takim charakterem mógł tylko zostać wielkim władcą
albo tragicznie zginąć. Ni mniej, ni więcej.
Będąc w podróży, zawsze prowadził sumienne zapiski. Opu-
blikowano je kilkadziesiąt lat po jego śmierci i, choć nie mają
żadnej wartości literackiej, stanowią interesujący materiał
historyczny, świadectwo epoki i poglądów arcyksięcia. Fran-
ciszek, co wielokrotnie podkreślał w rozmowach, uważał, że
każdy władca, zanim obejmie tron, powinien zwiedzić cały
świat. Ale nie palcem po mapie, lecz twarzą w twarz, w dro-
dze. Dlatego gotów był uczyć się języków obcych. Jako przyszły
król i cesarz chciał bowiem znać mowę wszystkich poddanych
sobie narodów. W tym kierunku poczynił już nawet pewne
kroki. Zresztą jego stryj, stary Franciszek Józef, wyznawał
podobną filozofię. Kiedy wiosną 1910 roku odwiedził Mostar,
też próbował użyć kilku lokalnych słów. Zrobił to jednak tak
nieudolnie, że swoim wystąpieniem ani nie wzruszył, ani nie
zjednał sympatii słuchających go Słowian. Tak samo, przy róż-
nych oficjalnych okazjach, kaleczył pozostałe języki swojego
olbrzymiego imperium. Sto lat później ten styl komunikacji
będzie się nam kojarzyć z innym żarliwym przeciwnikiem
nacjonalizmu, Janem Pawłem II.
Franciszek Ferdynand miał poważne ambicje. Pragnął żar-
tować we wszystkich narzeczach cesarstwa, bez przeszkód
porozumiewać się z narodami, wobec których żywił kolonialne
uprzedzenia. W przeciwieństwie do stryja – wielkiego, wszech-
ogarniającego męża stanu o ponadnarodowych ambicjach – on
do końca został tylko Austriakiem. Austriakiem i dumnym ze
swojej małej ojczyzny wiedeńczykiem, personą o mentalności
kibica piłki nożnej. Nie znosił przede wszystkim Węgrów. Ich
niepodległościowe aspiracje wyjątkowo go denerwowały i spę-
dzały mu sen z powiek przez te wszystkie lata, od kiedy został
następcą tronu. O sprawie węgierskiej rozmyślał też w drodze
do Sarajewa, kiedy po dobie spędzonej na Viribus Unitis stawiał
pierwsze, niepewne kroki na kamienistym nabrzeżu portu
w Metkoviciu. Dla niego wielkim tematem był Budapeszt, a nie
Sarajewo. Słowianie wciąż nie nastręczali państwu poważniej-
szych trudności, toteż ich kwestię arcyksiążę planował rozwią-
zać, nadając im status równoprawny z Austriakami i Węgrami.
Niech wielka monarchia oficjalnie będzie też słowiańska. Niech
poznają jego szeroki gest, mądrość i wielkoduszność. Sarajewo
i Bośnia to dla niego pestka.
Kiedy pułkownik Albert von Margutti zapytał go o zdanie na
temat różnic między Słoweńcami i Chorwatami a prawosław-
nymi Serbami, arcyksiążę uśmiechnął się pobłażliwie i zawy-
rokował: „To oczywiste, katolicy muszą być uprzywilejowani”.
Marguttiego, urodzonego rijeczanina i człowieka pogranicza,
dziwiła i zastanawiała beztroska, z jaką Franciszek Ferdynand
rozwiązywał podstawowe problemy C.K. Monarchii. Po wojnie
pułkownik wybrał Włochy i zamieszkał w Trieście, skąd po-
chodzili jego rodzice. Umarł w 1940 roku w Wiedniu. Do końca
życia z miłością wspominał poczciwego Franciszka Józefa I,
jego następcę zaś – z niesłabnącym przerażeniem.
Arcyksiążę tak samo delikatnie podchodził do sprawy narodo-
wościowego zróżnicowania Bośni, na której łamał sobie zęby
jej każdy zarządca, nie wyłączając wykształconego, nowocze-
snego i inteligentnego barona Benjámina Kállaya. Generałowi
Alexandrowi Broschowi, doradcy wojskowemu i najbardziej
wpływowej osobie ze swojego otoczenia politycznego, tak oto
wyjaśniał, jak przezwyciężyć aporię bośniackiej tożsamości:
„Najpierw ich wszystkich – prawosławnych, muzułmanów
i katolików – należy wrzucić do jednego kotła, a potem katoli-
kom pozwolić powoli wypływać na wierzch”. Jego stanowisko
zasadniczo kłóciło się z austro-węgierskim planem wobec
Bośni po jej zajęciu w 1878 roku, który przewidywał społeczną
modernizację regionu oraz wyznaniową i obywatelską eman-
cypację wszystkich jego mieszkańców. Takie podejście z jednej
strony pozostawało w zgodzie z duchem filozofii cesarza,
z drugiej natomiast wynikało z postanowień kongresu ber-
lińskiego i ustalonych wówczas warunków okupacji. Aneksja
w 1908 roku stanowiła nie tylko radykalny zwrot w polityce
C.K. Monarchii, lecz także zapowiedź mocarstwowych ambicji
przyszłego władcy. Bo chociaż Franciszek Ferdynand sam nie
zabiegał o Bośnię i Hercegowinę, to jej wcielenie do imperium
potraktował jak dar ofiarowany mu w przededniu korona-
cji. Zabór położył kres rządom w stylu Franciszka Józefa czy
propagującego ideę kosmopolitycznego bośniactwa Benjámina
Kállaya i oznaczał przyjęcie, bliskiej samemu arcyksięciu,
twardej linii katolickiej. Reprezentował ją Josip Stadler,
autoportret 3 [46] 2014 | 49
5. pierwszy arcybiskup metropolita wszechbośniacki, który już
wcześniej konsolidował tamtejszych katolików, umacniając
w nich chorwackość i zaszczepiając wierność Austrii. Jed-
nocześnie krzewił przesądy i nienawiść do prawosławnych
heretyków oraz muzułmanów. A oni, szczególnie Serbowie, to
czuli, więc narodowa gorączka się nasilała.
Wszelako Franciszek Ferdynand na nich i na ich opór patrzył
z mieszanym uczuciem pogardy i lekceważenia. „Kim w ogóle są
ci Serbowie i gdzie w ogóle jest ta Serbia, żeby się nią przejmo-
wać? I skąd ich tyle w Bośni? Dlaczego nie mieszkają u siebie, tak
jak na przykład Afrykanie w Afryce, Chińczycy w Chinach, myszy
w myszołowach?”, dociekał arcyksiążę, a od środka wypełniał
go coraz większy gniew. Wiemy o tym z raportów, które w czasie
kryzysu aneksyjnego i później pisał dla cesarza Franciszka Józefa.
Był w nich konsekwentnie poważny, drobiazgowy – chciał
zaimponować stryjowi – i, rzecz jasna, cyniczny. Dzięki takiej
postawie rósł we własnych oczach. Cynizmem nadrabiał luki
w wykształceniu i bronił się przed wyobraźnią współrozmów-
ców. Następca tronu cierpiał bowiem na chroniczny niedobór
fantazji i nie tolerował jej u innych. Narzekał, jak można
wymyślać nieprawdziwe historie, opowiadać o czymś, co nie
istnieje, pytał, czym takie rojenia różnią się od kłamstwa.
W 1910 roku reprezentował głowę państwa na pogrzebie króla
Wielkiej Brytanii Edwarda VII. Jego relację przytoczył Vladimir
Dedijer w monumentalnym dziele Sarajewo 1914. Historyka naj-
wyraźniej zafascynowała jej treść, do złudzenia przypominająca
sprawozdania z celebryckich bankietów, jakie dziś na swoich
łamach chętnie zamieszczają chorwackie tabloidy, gdyż zacy-
tował ją in extenso. Wspominając w niej osoby, które wydały mu
się antypatyczne, arcyksiążę tak pisał do cesarza: „Zaproszeni
na kolację zarówno pierwszego, jak i drugiego wieczora dwaj re-
publikanie [Stéphen – M.W.] Pichon i Roosevelt wyróżniali się
rażącym brakiem dworskich manier, osobliwie Roosevelt był
nader rubaszny, by nie powiedzieć po niemiecku: ordynarny”.
W przypisie Dedijer zaznaczył, że nazwisko amerykańskiego
prezydenta Theodore’a Roosevelta Franciszek Ferdynand
podał w formie „Rooseveldt”, podkreślając tym samym jego
żydowskie pochodzenie.
Jednak w konfrontacji z tym, co stało się później w Sarajewie,
bardziej interesujący wydaje się inny fragment: „Spośród
władców znałem, oczywiście, prawie wszystkich. Pozwoliłem
się przedstawić jedynie królowi Portugalii, natomiast następ-
cy tronów Turcji i Serbii zostali przedstawieni mnie. Pierwszy
z nich w swojej nowej roli wciąż czuł się co najmniej niewy-
godnie. Przez cały czas dyskretnie udzielał mu wskazówek ja-
kiś na oko bardzo inteligentny pułkownik sztabu generalnego
wojska tureckiego. Drugi zaś wyglądał jak zła kopia Cygana”.
To było wszystko, czego z relacji bratanka o serbskim sukceso-
rze dowiedział się Franciszek Józef. Że wyglądał, jak zła kopia
Cygana. Naturalnie należy mieć świadomość kontekstu histo-
rycznego: języka epoki i ówczesnych zasad dyplomatycznej
poprawności oraz tego, że chodzi o poufny dokument (szczerze
powiedziawszy, w cotygodniowym przeglądzie tajnej korespon-
dencji Departamentu Stanu USA wyczytalibyśmy dużo o wiele
gorszych rzeczy), niemniej to zastanawiające, iż w wychowa-
nym na dworze carskim, zaledwie dwudziestoletnim królewi-
czu Aleksandrze, który dopiero od roku nosił tytuł następcy
tronu, Franciszek Ferdynand dopatrzył się złej kopii Cygana.
Sęk w tym, że młody Serb miał jasną cerę i był prawie o głowę
wyższy od arcyksięcia. Adresowanej do cesarza uwagi nie można
więc traktować jako naiwnego komentarza do powierzchowno-
ści Aleksandra. Coś innego skłoniło go do takiego porównania
i trudno usprawiedliwić to specyfiką epoki czy odmiennym
od współczesnego kanonem zachowań. Utożsamianie Serbów
z Cyganami, początkowo dość niewinny chwyt retoryczny zwo-
lenników Ante Starčevicia, nabrało nowego znaczenia w języku
Josipa Franka, a do rangi wyrazu nienawiści wobec wschod-
nich sąsiadów podniósł je Slavko Kvaternik3
, austro-węgierski
podpułkownik i przyszły marszałek, kiedy w 1915 roku zdobywał
Belgrad. Z tego równania skorzystało później NDH4
, zakładając
obóz koncentracyjny w Jasenovacu, a i dziś – w knajpianych
przemowach czy na szpaltach prawicowych gazet – chętnie
używają go chorwaccy „patrioci”. W Chorwacji obraz Serba jako
złej kopii Cygana „zaowocował” czystkami na ogromną skalę.
Ich rezultat jest taki, że grupa etniczna, która, mimo rozdar-
cia między wiernością ziemi a wiernością krwi, przez stulecia
aktywnie uczestniczyła w formowaniu się narodu chorwackiego,
obecnie pędzi żywot statystycznie niezauważalnej, pozbawionej
3
Ante Starčević (1823–1896) – założyciel Partii Prawa (1861) opowiadającej się
za niepodległością Chorwacji od Austrii i Węgier; Josip Frank (1844–1911) – na-
stępca Starčevicia (od 1896), lider Czystej Partii Prawa, która powstała w wyni-
ku rozłamu w Partii Prawa; Slavko Kvaternik (1878–1947) – w czasie II wojny
światowej jeden z przywódców ruchu ustaszy.
4
NDH – Niezależne Państwo Chorwackie.
autoportret 3 [46] 2014 | 50
6. praw mniejszości. Dlatego trudno w tym opisie nie dostrzec tego,
co bezpardonowo z niego wyziera. Nie da się ukryć: Franciszek
Ferdynand pogardzał Serbami, tak samo jak pogardzał Węgrami,
z tą drobną różnicą, że Serbów nie znał i nie chciał znać. Nawia-
sem mówiąc, ów przypominający mu złą kopię Cygana młodzie-
niec został następcą tronu poniekąd dzięki niemu. Przecież to
jego ludzie, propagandyści i dyplomaci wiedeńskiego dworu,
rozpętali skandal wokół starszego z braci Karađorđeviciów –
Đorđa, który podobno, jak podawała austriacka prasa, w napa-
dzie gniewu zabił swojego ordynansa, i ostatecznie zmusili go
do zrzeczenia się pretensji do korony. Wtedy sukcesorem został
młodszy – Aleksander.
Inna sprawa, czy arcyksiążę o tej aferze cokolwiek wiedział.
Uważał, że przesądy i mity mogą pomagać w kontrolowaniu mas,
co na przełomie XIX i XX wieku musiało brzmieć jak futurystycz-
na wizja. Tak, bo Franciszek Ferdynand pod wieloma względami
był człowiekiem przyszłości, ale właśnie przez to, niezależnie od
wzruszającej historii miłosnej i tragicznego końca, wydaje się
do cna antypatyczny. Mógł zostać bohaterem wielkiej narracji
swojej epoki czy przynajmniej protagonistą jakiejś pośledniej po-
wieści przygodowej, a stał się mrocznym prorokiem wszystkich
uchodźczych, obozowych i mniejszościowych losów.
Gavrilo Princip odszedł prawie sto lat temu, a Franciszek
Ferdynand wciąż w nas mieszka jako jeden z patronów naszej
nienawiści.
Pod koniec XIX wieku w życiu społeczno-politycznym C.K.
Monarchii, wcześniej zdominowanym przez arystokrację, coraz
większą rolę odgrywało mieszczaństwo. Cesarz przestał być nie-
omylny, a jego mądrość i dobro – dane od Boga. Kiedy wiosną 1897
roku Karl Lueger, chrześcijański socjalista, populista i klerykał,
którego właśnie po raz drugi wybrano na burmistrza Wiednia,
postanowił, że podstawową zasadą i formułą rządzenia miastem
będzie agresywny antysemityzm, w Belwederze doszło do rozła-
mu. Po jednej stronie stanął cesarz. Franciszek Józef, umiarkowa-
ny i mądry filosemita, przez sześćdziesiąt lat sprawowania wła-
dzy sprzeciwiał się bowiem dyskryminacji Żydów i wspierał ich
emancypację, chętnie dając im zatrudnienie w najważniejszych
instytucjach państwa. Przekonali się o tym również Bośniacy,
a przede wszystkim sarajewianie, kiedy po 1878 roku ich pocztę,
kolej oraz urzędy wyższego i niższego szczebla zaczęli zasilać pra-
cownicy ze wschodniej i środkowej Europy: Aszkenazim, tudzież
Szwaby – jak z lekceważeniem mówili o tych dopiero co pozna-
nych braciach w wierze miejscowi Sefardyjczycy. Nowo przybyli
Żydzi nie tylko mieli równe prawa z imigrantami pozostałych
wyznań, ale także w niedługim czasie dostali od C.K. Monarchii
własną synagogę, ponieważ lokalni współplemieńcy za żadne
skarby nie chcieli ich wpuścić do swojej.
Franciszek Józef zajął więc wobec burmistrza Luegera sta-
nowisko zdecydowanie krytyczne. W swoim oporze pozostał
jednak sam. Był stary, zmęczony i słaby, więc zamiast raz jesz-
cze uderzyć pięścią w stół i rozgonić wrogie mu towarzystwo
wiedeńskich drobnomieszczan, pofolgował im, podobnie jak
swoim oponentom pod koniec panowania folgował „ostatni
Habsburg” Josif Broz Tito. Arcyksiążę natomiast, który ze
skrajną pogardą odnosił się do wszystkich od lat zadomowio-
nych na austriackim dworze Żydów: bankierów i dyplomatów,
szczerze zafascynował się burmistrzem i został jego gorliwym
zwolennikiem. Zresztą właśnie dzięki Franciszkowi Ferdynan-
dowi kandydatura Luegera została, mimo sprzeciwu cesarza,
ostatecznie przeforsowana. Ponownie wybrany gospodarz
stolicy okazał się bardzo skuteczny, wzbudzając tym podziw
wysoko postawionych przedstawicieli kultury i polityki.
W ten sposób to, co wcześniej było wyłącznie kwestią obycza-
jów, złego smaku i światopoglądu ludu oraz zdeklasowanych
mieszczan, teraz przeniknęło do kręgów dworskich i zaczęło
funkcjonować jako zupełnie naturalna i, przede wszystkim,
użyteczna ideologia. Antysemityzm porywał tłumy, a ograni-
czenia narzucane Żydom spotykały się z powszechną akcepta-
cją czy wręcz zachwytem. Trzeba jednak przyznać, że sam Karl
Lueger, pobożny katolik, który cieszył się solidnym wsparciem
austriackiego kleru, nie czuł wrogości do Żydów. Na przykład
bez przeszkód, wcale tego nie ukrywając, współpracował
z rodziną Rothschildów5
. Kiedy pewien bankier postawił mu
pytanie o logikę jego polityki, on spokojnie odpowiedział:
„Antysemityzm jest dobrym narzędziem kontroli mas, ale
do czasu. Przestaje być potrzebny, gdy osiągamy cel. To sport
niższych lig”.
Wszelako takie przekonania nie przeszkadzały mu głosić rów-
nież innych prawd, na przykład, że „tylko żydowskie tuzy”
5
Rotschildowie – jedna z najzamożniejszych rodzin świata; w XIX wieku to
nazwisko było synonimem bogactwa.
autoportret 3 [46] 2014 | 51
7. przetrwają w „morderczych warunkach wolnego rynku” albo
że „[m]usimy chronić chrześcijański świat przed kapitalistycz-
ną zarazą. Antysemityzm nie jest wcale eksplozją brutalności,
a jedynie rozpaczliwym głosem uciemiężonych chrześcijan
wzywających na pomoc Kościół i państwo”. Sto lat później
w podobnym tonie będą przemawiać chorwaccy biskupi, paste-
rze Košić, Barišić i Bogović.
Jeden ze stronników Karla Luegera tak oto dookreślał poli-
tykę raportowaną przez samego arcyksięcia: „Ja Żydowi nie
przyznaję prawa do bycia człowiekiem, dlatego uważam, że
każdą próbę kontaktu ludzi z Żydami trzeba karać jako czyn
nieprzyzwoity i przeciwny naturze”.
Oczywiście nie powinniśmy osądzać Franciszka Ferdynanda
na podstawie jego myśli i emocji, tym bardziej że kiedy witano
go w Metkoviciu, nadal był tylko następcą tronu, fakt jednak
pozostaje faktem: ten wierny katolik, Austriak i wiedeńczyk
apostołował nie chrześcijańskie cnoty, lecz nienawiść. Węgrzy,
Żydzi, Słowianie, Serbowie – w jego wizji świata wszyscy oni
stanowili zbędny element. Całą swoją miłość i całą swoją sa-
motność powierzył Zofii. Uczucie wyobcowania zaś, podobnie
jak Karl Lueger, wypierał pogardą.
Specjalny pociąg ruszył z Metkovicia chwilę po siódmej. Toczył
się po wąskich torach, więc i salonka była ciaśniejsza i mniej
luksusowa niż te, którymi arcyksiążę podróżował po drogach
żelaznych Austrii. Za to krajobraz zapierał dech w piersiach.
Tory jakby biegły przez chińskie, podmokłe pola ryżu, popłoch
wzbijał nad szuwary wodolubne ptaki, a on, zamiast gawędzić
z gubernatorem Potiorkiem, z tęsknotą śledził ich lot. „Nasta-
nie dzień, kiedy ten kraj będzie należał do mnie, gdy rządzić
będę nim ja”, myślał.
Do Mostaru dotarł około wpół do dziewiątej rano. Wysiadłszy
z wagonu, pozdrowił gospodarzy, tych samych, którzy cztery
lata wcześniej wspaniale podjęli Franciszka Józefa. Jeden
z nich, krzepki, charyzmatyczny staruszek w przyciasnym
fraku, rozpoczął orację na jego cześć. Z nieba lał się żar,
a z ludzi – pot, lecz ten mężczyzna, jak na prawdziwego pana
przystało, nie pocił się. Franciszek z rosnącą niecierpliwo-
ścią wyczekiwał końca jego wystąpienia, ale on mówił dalej,
robiąc dygresje, wypuszczając i splatając wątki, snuł opowieść
niczym Szeherezada.
Nazywał się Mujaga Komadina i piastował urząd burmistrza Mo-
staru, o czym arcyksiążę, oczywiście, nie wiedział. Gdyby pamięć
mieszkańców Bośni wykraczała poza lirykę, Mujagę Komadina
pamiętano by dzisiaj jako reformatora, który rozbudował miasto,
przeprowadził je z jednej epoki do drugiej, ze średniowiecza
w wiek elektryczności, dzięki czemu stał się bohaterem kilku
sevdalinek, pieśni ludowych o tajemniczej wymowie. Przynaj-
mniej w jednej z nich wymieniony jest z imienia i nazwiska:
Dwory stawia, ach,
dwory, jak krew w piach,
dwory stawia Komadina Mujo
po Mostarze, najpiękniejszym mieście.
Podziwia je, ach,
podziwia krew w piach,
podziwia je Mostar cały niby,
nie ma bowiem Zaimowej Ziby.
Gdzie ty jesteś, ach,
gdzie jesteś, krew w piach,
gdzie ty jesteś, Zaimova Zibo?
To dla Ciebie budowałem niebo.
Tak, dla Ciebie, ach,
dla Ciebie, krew w piach,
dla Ciebiem ja dwory wystawił
i najszczerszym złotem wyzłocił.
[…]
Tak więc na początku XX wieku, kiedy wszędzie wokół huczała
już nowa era, a Europę rozjaśniało sztuczne światło, w Mo-
starze do następcy cesarskiego tronu zwracał się człowiek
z pieśni ludowej, która sto lat później zarówno wykonawcom,
jak i odbiorcom wydawać się będzie o wiele starsza od epoki
C.K. Monarchii. Na tym właśnie polegało nieporozumienie
między arcyksięciem a Bośnią i Hercegowiną. Podczas gdy on
gnał w XX wiek, rozumiejąc go i wpasowując się weń lepiej
niż w swoją dobę, ten kraj wciąż funkcjonował wedle dawnego
porządku czasu, żył pod każdym względem wolniej i ociężalej,
niż Franciszek mógł sobie wyobrazić. Cud, że w ogóle doszło do
tego spotkania: on i Komadina Mujo, cud większy od widoku
ptaków lecących w popłochu ponad trzęsawiska.
autoportret 3 [46] 2014 | 52
8. Pod wieczór pociąg dotoczył się do Ilidžy6
, gdzie sukcesor
nareszcie zobaczył się z żoną Zofią. W okolicznych górach i na
poligonach żołnierze XV i XVI Korpusu Armijnego czekali na
zaplanowane na następny dzień, piątek 26 czerwca, manewry
wojskowe. Tymczasem arcyksiążę, zamiast po długiej podróży
odpocząć w hotelu, zarządził wyjazd do Sarajewa. Decyzję
podjął nagle i wbrew protokołowi.
Powoli zapadał zmierzch jednego z najdłuższych dni w roku.
Minęła ósma, kiedy automobil z dostojną parą przejechał
przez Baščaršiję7
. Wśród ludzi, którzy przypadkowo znaleźli
się na jego trasie, był Gavrilo Princip. Nazajutrz w knajpie
u Semiza opowiadał o tym, jak przed sklepem kilimiarza Ka-
bilja8
widział księżną z arcyksięciem, ale nic nie zrobił, bo za
plecami miał policjanta. Zresztą, cóż mógł zdziałać bez pisto-
letu w kieszeni? Przechwalał się tylko i popisywał, prawdopo-
dobnie samemu jeszcze nie do końca wierząc w to, że w nie-
dzielę dokona zamachu. On albo ktoś z grupy, bez różnicy kto.
Wtedy wszystko wciąż jawiło im się wyłącznie jako zabawa. Co
prawda, gdyby zaszła taka potrzeba, pewnie każdy Młodobo-
śniak zakląłby się słowem honoru, że ta zabawa będzie miała
bardzo poważne konsekwencje, lecz w gruncie rzeczy żaden
w to nie wierzył. W końcu był to tylko jeden ze spisków, w któ-
rych brali udział, jeden z wielu zamachów dokonywanych
wówczas w Sarajewie, Zagrzebiu czy Lublanie.
Przeciwko Franciszkowi Ferdynandowi też już się wcześniej
sprzysięgali. Niespełna rok wcześniej do Wiednia pojechał
zabić go pochodzący z Žrnovicy koło Splitu uczeń trzeciej
klasy gimnazjum nauczycielskiego, Lujo Aljinović. Młodzie-
niec jeszcze jako zwolennik Ante Starčevicia chciał zostać
księdzem, wybrał się więc na nauki do Rzymu. Podczas wojen
bałkańskich uległ jednak gruntownej przemianie i postano-
wił, że zaciągnie się do wojska serbskiego. Wprawdzie zanim
dotarł na południe Serbii, wojna zdążyła się skończyć, ale Lujo
się nie zrażał. Kupił rewolwer i wyruszył do Wiednia. Po dro-
dze, w Zagrzebiu, nieopatrznie zdradził się ze swymi planami
przed dwoma aktorami i pomocnikiem fryzjera i szybko wpadł
w ręce policji. Jeden z kapusiów to Rudolf „Katedralis” Habe-
duš, ceniony wówczas autor popularnych, drobnomieszczań-
6
Ilidža – uzdrowisko pod Sarajewem.
7
Baščaršija – sarajewska starówka.
8
Kabiljo – wpływowa sefardyjska rodzina kupiecka mieszkająca w Bośni od
XVI wieku.
skich felietonów. Aljinović dostał wyrok, miał iść na katorgę.
Uratowała go interwencja pewnej wpływowej rodziny, dzięki
której po Wielkiej Wojnie wyemigrował do Ameryki Połu-
dniowej. Choć żył długo, do ojczyzny już nigdy nie wrócił. Po
latach w liście do profesora Ljuby Jurkovicia, swego rodzaju
zwięzłej autobiografii spiskowca, w postscriptum napisał:
„Tuż po wojnie spotkałem w Zagrzebiu Hainstera Habedu-
ša, wtedy już dość znanego człowieka teatru. Kiedy mnie
zobaczył, zaczął błagalnie prosić o wybaczenie, przysięgać na
miłość do babci, która, jak twierdził, umarłaby, gdyby coś mu
się stało. Powiedziałem, że spróbuję. Ostatnio dowiedziałem
się, że Hainster Habeduš od dawna nie żyje, co mnie niejako
zwalnia z tamtego zobowiązania”. W ten sposób literat Rudolf
„Katedralis” Habeduš ocalił swój mieszczański honor, żeby sto
lat później znaleźć się w Chorwackiej Encyklopedii Literac-
kiej. Lujo Aljinović natomiast został skutecznie wymazany
z chorwackiej kultury.
Piątek i sobotę arcyksiążę spędził, nadzorując wojskowe ma-
newry, księżna zaś, jak podaje Vladimir Dedijer, „odwiedzała
kościoły, monastery, sierocińce i lokalną fabrykę kilimów”.
W tej tkalni pracowała Katarina Andrić, matka Ivona. Czy
widziała Zofię z bliska, jaki miała do niej stosunek?
W Sarajewie razem byli krótko. Nie przypuszczali, że przeży-
wają właśnie ostatnie wspólne chwile. Ona, widząc życzliwą,
prostoduszną reakcję ludzi, odetchnęła z ulgą i uspokoiła się,
on z kolei, dumny i pewny siebie, roił o tym, że w niedzielę
przejedzie się po mieście samochodem o składanym dachu.
I to nie sam, a z żoną! Chciał w ten sposób zademonstrować
determinację i władczą siłę, pokazać, że nigdy i za żadną cenę
nie zrezygnuje ze swojej miłości. Oboje czuli się w stolicy
Bośni szczęśliwi jak rzadko kiedy.
U kilimiarza Kabilja, który posługiwał się jakimś dziwnym
hiszpańskim narzeczem, księżna kupiła więcej dywanów, niż
zamierzała. Co teraz z nimi zrobi? „Czy hiszpański zawsze
był tak układny?”, spytała arcyksięcia. Musiał to wiedzieć,
przecież objechał cały świat, a jednak tylko się zaśmiał i nic
nie odpowiedział.
Tłumaczenie z chorwackiego: Miłosz Waligórski
Dziękujemy Autorowi za zgodę na wydrukowanie opowiadania, którego pier-
wodruk miał miejsce w gazecie „Jutarnji list” w kwietniu 2014 roku.
autoportret 3 [46] 2014 | 53