SlideShare une entreprise Scribd logo
1  sur  10
Télécharger pour lire hors ligne
Kwantologia stosowana – kto ma rację?
Czyli o wyższości filozofii nad fizyką (lub odwrotnie).
Część 9.5 – Przypadek.
Przypadek, koledzy, to ważna sprawa, sami wiecie.
Niby ta losowość sama w sobie oraz gdzieś tam głęboko w fundamencie
jest poznawalna wyjaśnieniem - czyli że niby cegłę to ciążenie tak
popchnie i że ona spadnie - że niby drgnienie drobiny światowej tak
trajektorię elementu ułoży, że on na drodze kamieniem lub kością w
gardle stanie... i jest kłopot.
Niby przypadek to statystyka poganiana cieplnym chaosem albo jakoś
podobnie, niby w tym żadnego logicznego powiązania ani przyczyny -
tylko że my, zauważcie koledzy, takie drgawki materii zestawiamy w
większe znaczenia, to się nam jakąś "umysłową regułą" pokazuje. My
te niby związki ustalamy, w jakiś wzór lub w zasadniczy sens to się
nam układa - dopatrujemy się w tym znaków oraz znaczeń - ale, tak po
prawdzie, to przecież tylko energetyczne zamieszanie światowe tak
się pokazuje. Nic więcej.
Przypadek, nie ma co ukrywać, to poważna sprawa. Zadzieje się coś,
te drobiny się zderzą - a później są tego konsekwencje. I to takie
liczne konsekwencje. Przede wszystkim w pomyślunku.
Nie ma więc co koledzy wykręcać się skomplikowanym słownictwem, czy
inaczej to dookreślać, przypadek to kłopotliwa, to wielce kłopotliwa
sprawa - z takimi umysłowymi zawirowaniami sprawa.
Tak, koledzy, jest problem.
Przesądny to ja nie jestem, koledzy, znacie mnie. Tak całościowo i
w ogólności to nie jestem.
Bo trzeba wam wiedzieć, że człowiek ze mnie stateczny, naukowo oraz
rozumnie podbudowany, że i świata już nieco schodziłem w dowolnym
kierunku, na wszelkie wtyczki zmysłowe go posmakowałem i swoje tam
wiem. I dlatego, rozumiecie, jakoś dziwaczne, nienormalną normą od
przykazań odbiegające i w ogóle mało fizyczne, takie coś to mi nie
odpowiada, ja na to nie popatruję. Tak mam. I generalnie dobrze na
tym wychodzę.
Przesądny, powiadam nie jestem. Ale kiedy – a w drodze do roboty to
było – kiedy szlak mój komunikacyjny w pędzie szalonym przegalopował
robot na czarno wymalowany, z pustymi wiadrami w wielu kończynach,
a do tego, tak było, z wielgachnym rozpoznawczym znakiem numerowym,
który w liczbę "13" się układał mu na części plecnej... to, sami to
rozumiecie, przystanąłem. I też, tak dla jasności sytuacyjnej, trzy
razy się na pięcie obróciłem, tej lewej, żeby nie było. A ponad to,
żeby nie było, także po trzykroć splunąłem w lewo i prawo. - A też,
żeby nie było, w dół. I za oddalającą się robotną puszką słownie i
inaczej krzyknąłem. To i owo krzyknąłem, sami rozumiecie.
Cóż, powiem szczerze, przesądny nie jestem, jednak jakieś takie i
niepokoje wewnętrzne w ten czas się pojawiły, zaprzeczyć nie mogę.
Dzień zapowiadał się w ogólnym ujęciu zgodnie z prognozą pogodową,
jednak dla mnie inaczej miało się to ułożyć. - Można powiedzieć, że
coś w rzeczywistości buzowało. Czyli lot zarobkowo pracowniczy od
samego punktu wstępnego wyglądał na taki spod ciemnej gwiazdy. Niby
bajka nie bajka, ale tak się zapowiadał.
Już na etapie początkowym, znaczy się przygotowawczym, okazało się,
że nie poleci pomocnik, bo rano złamał nogę. Niby złamanie nie było
groźne, tylko w pięciu miejscach, ale z pomocnika pomocy nie było,
sami rozumiecie. - Nic to, wszak są procedury i regulaminy na taką
życiową sytuację, inżynierstwo to przewidziało. Tylko, też koledzy
rozumiecie, podpunkty w regulaminie sobie, a życie sobie. Nie zawsze
się to logicznie zdoła zazębić i trybik do odpowiedniego trybika i
w terminie dopasować. Konkretnie w tym przypadku się nie dopasowało.
I zastępstwo, które miało się na miejscu pomocnika znaleźć, w takim
punkcie czasu i przestrzeni się nie znalazło, zdarza się. Zastępstwo
za to znalazło się w szpitalu mocno specjalistycznym - ponieważ na
walec drogowy trafiło...
Nie martwcie się, walec spotkanie wytrzymał.
Dla porządku i prawdy historycznej trzeba jeszcze dodać, że później
w trybie awaryjnym, bo i takie coś regulamin przewiduje na ekstra i
niemożliwą okoliczność, centrala chciała zwerbować byle wspomożenie,
ale i to się nie powiodło. Ponieważ byle wspomożenie było po nocnej
zmianie gdzieś tam, więc jak się nieco rozbudziło i jak wyskoczyło
w owym trybie alarmowym, to – sami już rozumiecie – na schodach, a
schody były strome, nie wyhamowało. Znów złamanie i nieprzyjemności.
Choć tym razem ucierpiała głównie pewna gospodyni domowa, która to
szczęście miała, że wracała obładowana ze sklepu. I w takim to jej
stanie tor przelotu wspomożenia oraz cielesna konstrukcja owej pani
się na tych schodach spotkały. Na moje, rozumiecie, nieszczęście.
Trzeba jeszcze dodać, że wspomożenie awaryjne tak samo z siebie się
na tych schodach nie wykoleiło, wiekopomna w tym zasługa była kota,
który na klatce schodowej rozciągnął się horyzontalnie i o którego
wspomożenie się po omacku zaczepiło. Kot był czarny.
Czyli, rozumiecie, nikogo więcej w bazie nie trafiło, lecieć miałem
sam. Bo plany trzeba gonić, rozumiecie, materię potrzebną do hut i w
inne punkty cywilizacji dostarczać. I tak dalej.
Nic to, poradzisz sobie, powiedział szef i poklepał przyjacielsko
po plecach. Jak to szef.
Rozkaz to rozkaz, siła wyższa, znaczy się. Poleciałem. Z zamiarem,
żeby dolecieć. Zamiar, przysięgam, był szczery. Mówiłem, człowiek
ze mnie stateczny. I w ogóle.
Ładuję się do rakiety, regulaminowo sprawdzam guziki oraz wszystko.
Okazuje się, że generalnie się zgadza. Tak wynikało z dokumentacji
i wskazań guziczków i ekranów. Cóż, przyznaję, spieszno było, więc
zawierzyłem. Błąd, znaczy się, lekko nieprzyjemny zrobiłem. Trudno,
się mówi, przyznaję.
I poleciałem. Z zamiarem, jak to już mówiłem. Ale, tak po pierwsze,
okazało się, że lodówka pusta, tylko światło w niej świeciło. Sami
rozumiecie, zapasów na drogę nie dali. Nic to, myślę sobie, leżą w
teczuszce kanapki okazjonalne. Bo ja człowiek na okoliczności jestem
zważający i drugie śniadanie sobie uszykowałem. Więc zapas jako taki
miałem. Nic to, myślę sobie, jak rakietkę pogonię, pod świetlne "c"
sobie podejdę, to zanim w brzuchu zacznie mi z głodu burczeć, już z
powrotem w domu zamustruję. Czyli sytuacją, rozumiecie, nadmiernie
się nie przejąłem, pod kontrolą wszystko było. Teoretycznie.
Lecę, lecę, rozumiecie - no i nie doleciałem. Znaczy się doleciałem
tak gdzieś w okolicę Marsa i ciut dalej, ale to był daleko nie ten
adres. Według delegacji orbitować miałem aż za Plutonem, więc sami
rozumiecie, że to troszeczkę dalej miało być. A nie doleciałem, też
chyba rozumiecie, z braku paliwa. Zapomnieli zatankować. W tym całym
zbiegowisku okolicznościowym, w zamieszaniu dziejowym służby zajęte
były ważnymi sprawami, więc drobiazg tankujący im umknął z pola tej
tam analizy funkcjonalnej. Tak się złożyło.
W papierach wszystko, rozumiecie, porządnie zapisane, załadowane tak
a tak, w tym a tym rejonie umocowane... Wiadomo, papiery sobie, ale
życie sobie.
Trudno, myślę sobie, i nie poddaję się losowym wyrokom. Jako weteran
i bywalec kosmicznego bezdroża, jako pilot dwudziestu i pół wyprawy
(te "pół" to ten lot), jako ktoś taki w panikę nie popadam i strach
odpędzam. Acz, dla prawdy historycznej to powiem, ręce się nieco z
wrażenia spociły. Sami rozumiecie, że miały prawo.
Miały prawo, bo akuratnie się pokładowy komputer zawiesił, czy też
w stan odlotowy popadł, tego nie dociekałem, w każdym razie coraz
głupsze komendy zaczął podawać i trzeba go było ubezwłasnowolnić. -
Cóż, rozumiecie, nie wytrzymał biedaczek stresowej sytuacji.
Problem w tym jednak się zawarł, że tego żelastwa w całości wyłączyć
się nie dało, inżynierstwo takiej okoliczności w swoich planach na
wypadek nie przewidziało. Niestety nie przewidziało. Cóż, rozumiecie,
to całe ustrojstwo, choć odłączone, dalej przeróżnymi funkcjami się
posługiwało. Tylko że w ten czas na mnie te swoje zwichrowane wizje
zaczęło kierować.
Początkowo te przypadłości jakoś mnie nie wytrąciły z nastroju - w
końcu nie takie dziwy człowiek widział. Nawet różne fantomy i zwidy,
co komputer je wyrzucał z siebie lotem świetlnym, nawet coś takiego
nie prezentowało się źle. Później już tak miło nie było. Fakt, nic
nadmiernie oryginalnego nie wyłoniło się z poza-przestrzeni, bo to
niskobudżetowy komputer je realnie tworzył, ale przeszkadzało. Niby
niczego literacko nośnego to sobą nie prezentowało, bo najpewniej z
przeterminowanych bajek komputer natchnienie twórcze brał, ale się
efektami trzeba było zająć. Niestety.
Jako pierwsi zaistnieli niejacy Neron i Szekspir. - Dlaczego ci? A
kto tam wie? Nikt zdrowy na rozumie nie przeniknie elektronicznej
logiki. Zwłaszcza takiej już z pogranicza. Jakimiś to szlakami w
psychiatrycznie nienormalnym komputerowym zwoju to biegło. Widać
tak się to skręciło, jakieś tam zapadki zetknęły bezładnie - no i
takie coś wylazło z historii. Wylazło i zaczęło się kłócić. Mocno
o coś kłócić. Nie powiem, żeby sens tej wizyty dało się zrozumieć,
ponieważ osobnicy wymieniali zdania w bardzo starożytnej łacinie,
której żaden dostępny translator nie potrafił przegryźć. Pewnikiem
jednak o coś w tym szło.
Cóż, trochę to trwało. Tak ze dwa dni. - Ganiałem to z kąta w kąt,
czym się dało i co było pod ręką obrzucałem, ale, sami rozumiecie,
fantoma trudno fizycznie i na dobre unieszkodliwić. Dopiero jak po
gaśnicę sięgnąłem, lekko z desperacji, to pomogło. Pianą spryskałem
i pomogło.
Niestety, rozumiecie, na krótko. - Tym razem komputerowy szaleniec
rzucił we mnie smokiem i bazyliszkiem. Pewnikiem w informatycznych
zasobach na jednej stronie inspiracji szukał. A do tego po chwili
dorzucił babę na miotle, która przelatywała ścienne zabezpieczenia
i histerycznie wrzeszczała. - Sami rozumiecie, że na jednym statku
kosmicznym smok i bazyliszek to nic dobrego. A nawet gorzej.
Cóż, co się tylko dało to poprzewracali, ponadgryzali, a smok nawet
miejscami ogień próbował podłożyć. Bestia i mnie chciała potraktować
żarem i podpiec, ale się w łazience zaryglowałem.
Znów użyłem gaśnicy. Smok zgasł od razu, rozumiecie, a bazyliszek w
kolorystyce mocno wyblakł. Jakoś tak zapadł się był w siebie - i po
chwili znikł.
Gorzej poszło z jędzą na brzozowej miotle, za nic nie chciała się
ustawić na wprost celownika gaśniczego i kręciła kółka nad głową.
Dopiero, jak przyrzekłem, że zabiorę na Ziemię, gdzie bardzo chciała
niegrzeczne dzieci małe i duże straszyć, to przycupnęła na brzegu
fotela. I tam, rozumiecie, trafiłem ją strumieniem piany.
Powiem szczerze, nawet tego żałuję. Jak sobie przemyślałem sytuację,
jak tak w ciszy przekalkulowałem, to taka wiedźma by się przydała w
codzienności, tyle się różnych takich snuje bez sensu, tyle zachowań
bezkulturowych... Cóż, może się pospieszyłem... Było minęło.
Nie - nie myślcie, że się na tym skończyło. Pokiereszowany myślowo
sprzęt w takim punkcie mnie nie zostawił, dalej zwidami rzucał na
prawo i lewo. Teraz się na liczebność szarpnął. Czyli, rozumiecie,
całą watahę osobników z piekła rodem w moim kierunku pchnął. Znaczy
się, że czarcim pomiotem chciał mnie straszyć, a wiadomo, takie coś
z porządnej nawet rakiety miejsce piekielne potrafi zrobić.
I czarci się do tego zabrali. Piekielnie przy tym skuteczni byli.
Muszę was przestrzec, czarcie nasienie gaśnicy się nie lęka. Śmieje
się to z każdego gatunku i rozmiaru sprzętu dobrego na ogień. A i
nawet piana im zupełnie nie straszna, ścieka po nich jakby się nie
miała czego złapać. Dlatego cisnąłem gaśniczą strzelbę w ciemny kąt
i zacząłem pertraktacje. Zażądali żarcia i mojej duszy.
Co do pierwszego, rozumiecie, sprawa wyglądała na skomplikowaną i
taką nie do rozwiązania, nawet po uwzględnieniu kanapek w teczuszce.
Więc czartostwo widząc, że żarcia nie ma i nie będzie, zaczęło się
domagać duszy.
Nie powiem, żebym bardzo do duszyczki był przywiązany, w końcu na
takie duperele człowiek nie ma czasu, życie trzeba jakoś przepędzić
i dusznością mało kto się zajmuje - ale też nie powiem, żeby mi to
obojętne było po całości, człowiek wszak jestem. Przekonywałem więc
czarty, że ta akuratnie dusza mało warto, że bez zanieczyszczeń, że
niesmaczna... Nic, tylko się toto oblizywało.
A do tego, wierzcie mi, nie tylko się oblizywało, ale i za rozpalanie
ogniska w sterowni się zabrało. Z dokumentacji technicznej solidny
ogień buchnął, a nad ogniem, rozumiecie, kocioł się pojawił. - Duży
kocioł.
Kociołek się zagrzał, coś tam zabulgotało, a po rakiecie się zapach,
tej, no, siarki się rozniósł. Tfuj!
Szczęśliwie w łazience drzwi były mocne...
Dlatego dalsze pertraktacje potoczyły się pod moje dyktando, czorty
nie miały wyboru. Czyli po żmudnych i skomplikowanych, można nawet
powiedzieć, że konstruktywnych negocjacjach - wiedząc, że niewiele
tracę - zaproponowałem czarciemu pomiotowi duszę komputera. I banda
piekielna na taki układ wyraziła zgodę.
Nie powiem, szczerze powiem, że opuszczałem skrytkę pewien, że się
ugoda utrzyma, zwłaszcza że kociołek parował, a widły sterczały -
ale zaryzykowałem. I zaprowadziłem kosmatą czeredę do sejfu, w który
technologia zatrzasnęła komputer pokładowy. A dalej to już szybko
poszło, bezproblemowo. Widać było, że bractwo na sztuce patroszenia
duszy się wyznaje.
Komputer oczywiście wykrzykiwał przeróżne słownictwo, rozrabiał jak
się to dało i nie dało. - Nawet, rozumiecie, wołał, że pod sąd mnie
kosmiczny postawi, na kartę praw robotów się powoływał, na ONZ, na
moralność i braterstwo dusz biologią i mechaniką napędzanych, słowem
bajdurzył. Dopiero jak czarty zasilanie odcięły, umilkł. Niestety,
tylko w pasmie akustycznym, bo na częstotliwościach radiowych dalej
nadawał. Cóż, technika bateryjna pokazała swoje możliwości.
Diabły, rozumiecie, jakiś tam swój rytualny taniec odtańczyły, coś
tam sobie pośpiewały, a na na koniec smyrgnęły do kociołka ustrojstwo
komputerowe. Pod sufit poleciało kilka smrodliwych baniek, bulgot po
kabinie poszedł - i cisza się zrobiła.
Dalszych etapów uroczystości, rozumiecie, nie śledziłem - wycofałem
się na z góry upatrzone pozycje w łazience. Gdy ze sterowni zaczęły
dochodzić mocno głośne odgłosy, podeszło pod drzwi kilka powabnych
oraz anielsko rozochoconych diablic i starało się mnie wywabić "na
degustację grzesznej duszyczki z należytymi przyprawami". Grzecznie
podziękowałem i powiedziałem, że jestem na diecie i że może innym
razem...
Czorty znikły wieczorem. A w rakiecie, nie muszę tłumaczyć, panował
piekielny bałagan. W spadku po imprezce został też kociołek, a w nim
walała się komputerowa dusza, oczywiście bez zawartości. Bo czorty
wyjadły cały program, aż do ostatniego bajta. Opłukałem elektronikę
z nacieków siarki, wytarłem do sucha i na półkę rzuciłem. Bo więcej
nic się z tym nie dało zrobić. Przynajmniej na ten czas.
Sytuacja trudna była, nawet skomplikowana. A nawet, prawdę mówiąc,
beznadziejna. Rakieta z pustymi bakami i bez sterowania, daleko od
uczęszczanych tras - więc można było liczyć tylko na cud.
Dlatego, sami rozumiecie, wystawiłem za burtę piorunochron cudów.
Znaczy się białą flagę oraz reflektor, co to w mrok nieskończoności
mrugał rozpaczliwymi sygnałami. - A gdy zrobiłem już wszystko, żeby
niemożliwe przywołać, rozpocząłem pilne poszukiwania czegoś jako
tako zdatnego do skonsumowania. Bo biologia, rozumiecie, zaczęła się
swego domagać. I głośno to objawiała.
Poszukiwania poprowadziłem metodycznie i szczegółowo, każdy kawałek
w rakiecie przepatrzyłem. Nie powiem, żeby efekty było znaczące. W
okolicy zlewu kuchennego, w zakamarkach mocno zużytych, znalazłem
kawałek suchara. - Tak mi się wydaje, że suchara. Dokładnie tego nie
stwierdziłem, ponieważ próbując to ugryźć, pozbyłem się jednego z
przednich zębów. Rozumiecie, trzasnęło. - Tak, z niejakim zadumaniem
zauważyłem, że moja do tej pory własność zębna w sucharze głęboko
się umiejscowiła. Zresztą jako kolejny podobny element innego takiej
okoliczności więźnia.
Cóż, mądry człowiek po szkodzie.
Po kolejne, rozumiecie, próbowałem ból szczękowy ukoić substancją
jakoś lekopodobną. Znaczy się, apteczkę pokładową przejrzałem. Jak
się możecie w swojej przenikliwości rozumowej domyślić, nie miało
to sensu. W apteczce, oczywista oczywistość, zapasów od dawna też
nikt nie sprawdzał, już o uzupełnianiu nie wspominając. Tylko bandaż
się tam szwendał i jakieś krople, zresztą napoczęte. Więc, rozumiecie
- kropelki wysączyłem do końca, a bandażem obwiązałem sobie głowę.
Profilaktycznie, rozumiecie, bo a nuż coś dziejowego się zadzieje w
okoliczności aktualnej.
Tak podleczony na ciele i duszy, ale dalej głodny i coraz bardziej
głodny, raz jeszcze zebrałem się w sobie - i detalicznie zacząłem
czegoś zdatnego do konsumpcji szukać. Przyznaję, że już wybredny nie
byłem.
Powiem wam, i weźcie to sobie do serca i rozumu, może w życiu to się
wam przyda, że ci nierozgarnięci konstruktorzy zupełnie niesmaczne
pojazdy rakietowe projektują. Wszędzie sztuczne tworzywo, a do tego
twarde w podgryzaniu. Tylko, ech, pomarzyć człowiek sobie może, że
kiedyś to było - oj, było. Bo miał taki żeglujący śmiałek pod ręką
drewnianą deskę lub podobne. Więc drzazgę mógł sobie żuć... i żuć...
Albo innego śmiałka mógł po pokładzie gonić ...
Ech, dobre dawne czasy...
Szczerze wam powiem, wypróbowałem wszystko. Od obicia fotela pilota,
po prostu obrzydliwość, aż do wykładziny podłogowej i koca na łóżku,
też świństwo. Jedyne, co w zasobach rakietowych mogło ujść za jako
taką namiastkę pokarmu oraz posłużyć do ścierania mocno wybujałego
apetytu, to było mydło. Bardzo dziwnym trafem, którego i najtęższe
umysły galaktyczne zapewne nie rozwikłają, jakoś baza nie zapomniała
tego specyfiku załadować. I to załadować z zapasem. Tak na oko licząc
przez dziesięć lat kompania wojska nie poznałaby zalet brudu. - Nie
powiem, szefostwo z zaangażowaniem dbało o higienę pilotów.
Czyli, rozumiecie, śmierć głodowa już mi nie groziła, ale puszczanie
baniek i czkawka stały się nagminne. Tylko trzeba było, pojmujecie,
ograniczyć zużycie wody, co by przykre efekty takiej diety się na
powierzchnię nie wydobywały. Dezodorant piłem, rozumiecie. Skutek
był, bańki produkowały się minimalnie, jednak w rakiecie zalatywało
cytrynami z popitki.
Cóż, łatwo nie było, rozumiecie. Nawet bardzo ciężko było.
Powiem szczerze i bez owijania w słowa: miałem chwilę zwątpienia.
Nawet o poddaniu się myśli były pojawiły. Tak generalnie to człowiek
twardy jestem, jednak te bańki mydlane mocno mnie w stabilizacji i w
duchowości nadwątliły, przyznaję.
Byłbym więc może i skapitulował, ale znacząco i ożywczo wpłynęły na
mnie komunikaty radiowe, bo radia mogłem słuchać, jeno z nadawaniem
nie wychodziło. Straszyli, że w rejon mojego obecnego pobywania się
szeroki, że ho-ho, rój kosmicznego śmiecia kieruje. - Oraz że będą
problemy.
Rozumiecie, w tych okolicznościach przyrody ściągnąłem niepotrzebny
już piorunochron cudów, a za to spróbowałem uruchomić silnik. - Bo
w końcu, sami rację przyznacie, trzeba coś było robić.
To zresztą wówczas upewniłem się dokumentnie, że działanie jest bez
sensu, ponieważ paliwa nawet w karnistach nie ma. W jednym poprzednia
załoga przemycała napoje procentowe, a drugiego nie było zupełnie.
Chyba go na coś przehandlowali.
Rozumiecie, z napoju się ucieszyłem, ale w niczym to mojej sytuacji
nie poprawiło.
Tak, powiem szczerze, niech wrażliwi i regulaminowi przytkają uszy.
To nie do końca ta sama sytuacja była, pewna subtelność losu w tym
całym zamieszaniu zaistniała.
I, przyznaję, zmieniła moje spojrzenie na przypadek.
Łyknąłem, rozumiecie, napoju. Nie powiem, smaczny był. Łyknąłem raz
drugi. Aż pojaśniało, aż łepetyna wewnętrznie się rozjarzyła. I też
myśl taka odkrywcza mnie naszła.
Cóż, kombinuję sobie, paliwa nie ma - spokojna nasza rozczochrana,
damy radę. Zbiorniki na przestrzał puste - nic nie szkodzi, nalewki
nalejemy, procentem brak uzupełnimy. Sami przyznacie, pomysł pierwsza
liga. Zresztą innego nie było.
Wlewam. W silniku zachlupotało, zaskrzypiało, coś głośno jęknęło – i
popadło w ciszę. Zagasło, znaczy się. Nic to, przymusiłem technikę,
ręcznie i korbą odpaliłem. A dla lepszej zachęty jeszcze kopniaków
kilka dałem. I zadziałało.
Mówię wam - w samą porę. Kawałek się w przestrzeni przemieściłem,
tak na pół orbity, a tu zaraz jak nie posunie - jak nie zaciągnie,
to aż po horyzont się ciemno od tego kosmicznego śmiecia zrobiło.
Powiem szczerze, aż mi pot kropelką niejedną po plecach ściekał,
tak to źle wyglądało.
Fakt i prawda, udało się uratować od jednej śmiertelnie śmieciowej
pułapki, ale po prawdzie dalej tkwiłem w tym samym miejscu, ratunku
żadnego spodziewać się nie sposób było.
Powiecie, że nic, tylko siąść i czekać. Cóż, może by ktoś inny tak
postąpił, może gdzieś by się tak zachował - ale nie ja. Zwątpienie
było, mówiłem, ale nie żeby aż siadać. Co to, to nie. Postanowiłem
działać.
Czyli odpowiednio wykorzystałem ostatnie kropelki ożywczego płynu.
Się napiłem, rozumiecie, ogólnie w rozjaśnienie umysłu, rozumiecie,
zainwestowałem.
I tak na myśleniu pokrzepiony do naprawy komputera pokładowego się
zabrałem. Bo musicie wiedzieć, że to konieczne było, niestety. Ci
głupkowato mądrzy inżynierni zupełnie w swoim planowaniu możliwości
ręcznego sterowania sprzętem nie przewidzieli. I dlatego dłubałem w
elektronice.
Dłubałem przez dwa dni, a popijałem księżycówką. Praca, nie powiem,
ciężka była, grawitacyjnie niestabilna. Znaczy się wszystko obrazowo
pływało. Chwycę element, a to ucieka, postawię na miejscu, a to się
przewraca... Ech...
Ale doszedłem końca. Wytarłem ręce, włączyłem sprzęt... I zdziwiłem
się. Działało. Co prawda w komputerze trochę bulgotało oraz coś od
czasu do czasu czkało, ale tak ogólnie wszystko działało. - Dziwne,
powiem szczerze, ale tak było.
Wszystko pracowało, tylko, widzicie, gadzina nie chciała za nic się
połączyć z bazą. Obraził się, że wydałem go czortom. Jakoś mu ta w
zwojach informacja się ostała, więc się zbiesił. A niech go diabli.
Prosiłem drania, rozumiecie, zaklinałem na uczucia humanitarne, na
kartę praw człowieka, powoływałem się na ONZ, konstytucję i szaloną
przyjaźń robotów i ludzi... Nic, drań się nie odzywał. Tylko głośno
bulgotał i czkał na melodię "tańcowały dwa Michały...". Tak między
nami i nawiasem, to fałszował.
Gdy skończył się mój repertuar zaklęć, próśb i gróźb, zdenerwowałem
się, a bańki mydlane w liczbie sporej zaczęły mi przed nosem pękać.
A to, rozumiecie, z równowagi dalszej mnie wytrąciło i zapieniłem
się. Dosłownie piana mi poszła.
Tak, rozumiecie, sytuacja była niezwyczajna. Można powiedzieć, że
się na wyżyny wspięła. Złapałem więc w dłonie gaśnicę, która mi tak
pożyteczne usługi wcześniej oddała - i grzmotnąłem po poziomie, ale
i po pionie komputerową kanalię raz, a też drugi. Momentalnie zaczął
inaczej śpiewać, nawet z bazą połączyć się zgodził i w ogóle bardzo
przyjaźnie się prezentował. - To wszystko z przyjaźni, powiedział,
po znajomości. Tak się wyraził.
Za tę "przyjaźń" wspaniałomyślnie chciałem go jeszcze raz zdzielić,
ale piana mnie zalała. Z gaśnicy, znaczy się. Zawór odkręcony był,
znaczy się. Dałem spokój elektronicznej kreaturze.
Myślicie, że dalej to już spokojnie i regulaminowo poszło? Cóż, nie
znacie losowych zawirowań, znaczenia przypadku w życiu jeszcze nie
poznaliście. Dalej również poza salonowym i poprawnym nazewnictwem
słownym to szło. A nawet mało dobrze to szło.
Komputer, fakt, kanał łącznościowy uruchomił. Ale tylko raz. Później
nadajnik na mniejszą moc ustawił i drań tłumaczył, że brak zasięgu.
Przy czym znów zaczął bulgotać i podśpiewywał.
Cóż, sami rozumiecie, stuknąłem... Owszem, pomogło. Ale znów tylko
na jeden raz.
Powiem szczerze, łączność rwana była. Rozumiecie, dalekie połączenia
w kosmosie radiowym trudno robić, gaśnica to sprzęt ciężki. Uderzać
trzeba raz za razem, więc się człowiek męczy... Dlatego, rozumiecie
- życiowa konieczność tak w stronę wynalazczą mnie nakierowała. I
teraz wam patent daję gratis, używajcie w razie potrzeby...
Należy pobrać kilka metrów sznurka do suszenia bielizny. Do jednego
końca podwiązać gaśnicę, najlepiej w ułożeniu góra-dół, sznur blisko
miejsca zasiadania podciągnąć. Może być fotel albo obiekt kanapowy.
A całą konstrukcję zawiesić na dobrze wbitym gwoździku nad upartym
komputerem. I usiąść wygodnie. Dalej to już proste: gdy się gadzina
informatyczna przytka, zaczynie stękać i zacinać w funkcjonowaniu
programowym, należy pociągnąć za sznurek i puścić. Raz, a nawet i
wiele razy. Zapewniam, efekt murowany. Już nawet zacząłem kombinować,
jak wynalazek jeszcze pod usprawnienie podprowadzić, ale usłyszałem
w radiu, że statek z pomocą się zbliża. I że czas na pakowanie się
zrobił...
Na koniec tego etapu ratownicy grzecznie u siebie zakwaterowali -
rakietę na hol zaczepili - i pociągnęli w stronę domu.
Dalej, wiecie, to już poszło zupełnie z górki, bezproblemowo. Tylko
się hol dwukrotnie poluzował i zerwał, raz zacharczał i przystopował
silnik ratowniczy, a też kilka razy kapitan statku pomylił kierunkowe
boje i trzeba było szukać objazdów. Nic wielkiego, sami rozumiecie,
banał przypadkowy.
Lądowanie też przebiegło przepisowo. Co prawda nie w bazie, ale o
kilka - no, kilkadziesiąt kilometrów od bazy. W samym środku małego
miasteczka, gdzie się akuratnie na placu zebrała gawiedź. Ale kto
by się tam drobiazgami przejmował. Lądowanie jak lądowanie, wiadomo,
tu się coś oderwie, tam pognie i zawali... Norma i pospolitość po
całości.
Jedyne, co mogę zaliczyć do jako takich nieprzyjemnych zdarzeń, to
to, że w bazie naskoczył na mnie szef. - Że plany mu popsułem, że
nie tak to miało być, i w ogóle miał chyba zły dzień. Nawet coś o
wyrzuceniu z pracy mówił, ale tego już nie zdążył przeprowadzić i
w szczegółach zaprezentować. - Cóż, biurowiec szefostwa to wysoka
konstrukcja. Więc i szef się w tej swojej aktualnej niestabilności
emocjonalnej przechylił przez parapet i poleciał. A że działo się to
w zasięgu ziemskiej grawitacji, to – sami rozumiecie – poleciał był
prosto w kierunku dolnym... Zresztą to okno, taki budowlany dziw nad
dziwy, łatwo się otwierało, na pchnięcie, tak to ujmę. Powiem wam
prawdę, tak sprawnie działającego okna dawano nie widziałem...
A ponad to, mówię zupełnie szczerze, to nie mogłem zrozumieć, po co
się te medyczne konowały do tego faktu tak spieszyły. Szef poleciał,
zgoda, ale po co się tak pędzić, czy to pożar? Wystarczyło przecież
wysłać na miejsce zdarzania robota-ścierkę, i byłoby po kłopocie. W
końcu trzynaste piętro to trzynaste piętro. - Sami powiedzcie. Mam
rację?
Do domu wróciłem na piechotę, bo autobus, do którego miałem wsiadać,
tak przypadkiem zupełnym zmylił drogę. Absolutnie banalna sprawa,
zasadniczo niewarta wzmianki. - Kierujący robot źle odczytał dane i
zacumował na dworu kolejowym. A tam, również zupełnie banalna sprawa,
czołowo zderzył się z teleekspresem... Swoją drogą, dziwne teraz
budują dworce.
Drzwi mieszkaniowe oczywiście się nie otworzyły. Zresztą nie mogły,
ponieważ klucze i kody zostały w rakiecie. Dlatego skorzystałem z
pomocy fachowca. Cóż, tylko taki był pod ręką. Znaczy się pirotechnik
to był... Dlatego w trakcie delikatnego otwierania wyrwało jedynie
futrynę, kawałek ściany oraz kawałek pokoju sąsiada. Sąsiada w domu
nie było, to wyjaśniam dla historii. Czyli drobnostka, mogło pójść
gorzej. Butli z gazem, która też przy okazji się okazała nieszczelna
- tego to już nie liczę, to drobnostka skrajnie oczywista.
W sumie tak źle się nie ułożyło, mogło być gorzej. Przecież chodzą
po ludziach przypadki... Dzień się kończył i mogłem odetchnąć.
Bo właściwie nic więcej się tego dnia nie zdarzyło. Bo nie zaliczę
do powyższego zbioru zdarzeń faktu rodzinnego z sąsiedniego piętra,
w którym żona zdzieliła własnego męża wałkiem do ciasta, aż ten się
był wściekł i pogryzł swojego osobistego anioła stróża. Stróż-robot,
to dla potomności, był wiadomego koloru...
Powiem szczerze, przesądny to ja nie jestem... Tak ogólnie to nie
jestem...
cdn.
Janusz Łozowski

Contenu connexe

Tendances

Widmo promieniowania 2.
Widmo promieniowania 2.Widmo promieniowania 2.
Widmo promieniowania 2.kwantologia2
 
Kwantologia 4.6 widmo promieniowania. 2
Kwantologia 4.6   widmo promieniowania. 2Kwantologia 4.6   widmo promieniowania. 2
Kwantologia 4.6 widmo promieniowania. 2Łozowski Janusz
 
Kwantologia 6.1 złudny wszechświat.
Kwantologia 6.1   złudny wszechświat.Kwantologia 6.1   złudny wszechświat.
Kwantologia 6.1 złudny wszechświat.Łozowski Janusz
 
Kwantologia stosowana 6
Kwantologia stosowana 6Kwantologia stosowana 6
Kwantologia stosowana 6SUPLEMENT
 
Kwantologia stosowana 6
Kwantologia stosowana 6Kwantologia stosowana 6
Kwantologia stosowana 6kwantologia2
 
Kwantologia 10.5 – cząstki wirtualne.
Kwantologia 10.5 – cząstki wirtualne.Kwantologia 10.5 – cząstki wirtualne.
Kwantologia 10.5 – cząstki wirtualne.Łozowski Janusz
 
Cząstki wirtualne.
Cząstki wirtualne.Cząstki wirtualne.
Cząstki wirtualne.kwantologia2
 
Kwantologia 7.6 szósty zmysł.
Kwantologia 7.6   szósty zmysł.Kwantologia 7.6   szósty zmysł.
Kwantologia 7.6 szósty zmysł.Łozowski Janusz
 
Kwantologia 4.9 nic, fundament.
Kwantologia 4.9   nic, fundament.Kwantologia 4.9   nic, fundament.
Kwantologia 4.9 nic, fundament.Łozowski Janusz
 
Kwantologia stosowana 12
Kwantologia stosowana 12Kwantologia stosowana 12
Kwantologia stosowana 12SUPLEMENT
 
Kwantologia 7.3 kredowe koło pojęć.
Kwantologia 7.3   kredowe koło pojęć.Kwantologia 7.3   kredowe koło pojęć.
Kwantologia 7.3 kredowe koło pojęć.Łozowski Janusz
 
Kwantologia 5.5 promieniowanie reliktowe.
Kwantologia 5.5   promieniowanie reliktowe.Kwantologia 5.5   promieniowanie reliktowe.
Kwantologia 5.5 promieniowanie reliktowe.Łozowski Janusz
 
Promieniowanie reliktowe.
Promieniowanie reliktowe.Promieniowanie reliktowe.
Promieniowanie reliktowe.kwantologia2
 

Tendances (18)

Widmo promieniowania 2.
Widmo promieniowania 2.Widmo promieniowania 2.
Widmo promieniowania 2.
 
Kwantologia 4.6 widmo promieniowania. 2
Kwantologia 4.6   widmo promieniowania. 2Kwantologia 4.6   widmo promieniowania. 2
Kwantologia 4.6 widmo promieniowania. 2
 
Kwantologia 6.1 złudny wszechświat.
Kwantologia 6.1   złudny wszechświat.Kwantologia 6.1   złudny wszechświat.
Kwantologia 6.1 złudny wszechświat.
 
Kwantologia stosowana 6
Kwantologia stosowana 6Kwantologia stosowana 6
Kwantologia stosowana 6
 
Kwantologia stosowana 6
Kwantologia stosowana 6Kwantologia stosowana 6
Kwantologia stosowana 6
 
Kwantologia stosowana 6
Kwantologia stosowana 6Kwantologia stosowana 6
Kwantologia stosowana 6
 
Kwantologia 10.5 – cząstki wirtualne.
Kwantologia 10.5 – cząstki wirtualne.Kwantologia 10.5 – cząstki wirtualne.
Kwantologia 10.5 – cząstki wirtualne.
 
Cząstki wirtualne.
Cząstki wirtualne.Cząstki wirtualne.
Cząstki wirtualne.
 
Kwantologia 7.6 szósty zmysł.
Kwantologia 7.6   szósty zmysł.Kwantologia 7.6   szósty zmysł.
Kwantologia 7.6 szósty zmysł.
 
Kwantologia 4.9 nic, fundament.
Kwantologia 4.9   nic, fundament.Kwantologia 4.9   nic, fundament.
Kwantologia 4.9 nic, fundament.
 
NIC, fundament.
NIC, fundament.NIC, fundament.
NIC, fundament.
 
Kwantologia stosowana 12
Kwantologia stosowana 12Kwantologia stosowana 12
Kwantologia stosowana 12
 
Kwantologia stosowana 12
Kwantologia stosowana 12Kwantologia stosowana 12
Kwantologia stosowana 12
 
Kwantologia 7.3 kredowe koło pojęć.
Kwantologia 7.3   kredowe koło pojęć.Kwantologia 7.3   kredowe koło pojęć.
Kwantologia 7.3 kredowe koło pojęć.
 
Czas.
Czas.Czas.
Czas.
 
Kwantologia 9.8 – Czas.
Kwantologia 9.8 – Czas.Kwantologia 9.8 – Czas.
Kwantologia 9.8 – Czas.
 
Kwantologia 5.5 promieniowanie reliktowe.
Kwantologia 5.5   promieniowanie reliktowe.Kwantologia 5.5   promieniowanie reliktowe.
Kwantologia 5.5 promieniowanie reliktowe.
 
Promieniowanie reliktowe.
Promieniowanie reliktowe.Promieniowanie reliktowe.
Promieniowanie reliktowe.
 

En vedette

Dwor zygmunta-augusta-organizacja-i-ludzie
Dwor zygmunta-augusta-organizacja-i-ludzieDwor zygmunta-augusta-organizacja-i-ludzie
Dwor zygmunta-augusta-organizacja-i-ludzieKsięgarnia Grzbiet
 
Nube Digital SB y el Día del Libro
Nube Digital SB y el Día del LibroNube Digital SB y el Día del Libro
Nube Digital SB y el Día del LibroNube Digital SB
 
Świderbajer 11.03, 18.03
Świderbajer 11.03, 18.03Świderbajer 11.03, 18.03
Świderbajer 11.03, 18.03Edgar Eychler
 
الرحمن علی العرش الستویٰ | Ar-Rahmanu alal arshi istawa
الرحمن علی العرش الستویٰ | Ar-Rahmanu alal arshi istawaالرحمن علی العرش الستویٰ | Ar-Rahmanu alal arshi istawa
الرحمن علی العرش الستویٰ | Ar-Rahmanu alal arshi istawaQuran Juz (Para)
 
Bierzmowanie
BierzmowanieBierzmowanie
Bierzmowanienatan
 
Montowanie zegarów - budzików
Montowanie zegarów - budzikówMontowanie zegarów - budzików
Montowanie zegarów - budzikówSebastian Bończyk
 
Raport z rynku_nieruchomosci_II_kwartal_2014
Raport z rynku_nieruchomosci_II_kwartal_2014Raport z rynku_nieruchomosci_II_kwartal_2014
Raport z rynku_nieruchomosci_II_kwartal_2014Artur Osak
 
Affinity Driven Social Network
Affinity Driven Social NetworkAffinity Driven Social Network
Affinity Driven Social Networkepokh
 
Ecz Services(2)
Ecz Services(2)Ecz Services(2)
Ecz Services(2)saima10
 
Chuong2 sodokhoi dtdd
Chuong2 sodokhoi dtddChuong2 sodokhoi dtdd
Chuong2 sodokhoi dtddHate To Love
 

En vedette (16)

Ecr forum
Ecr forumEcr forum
Ecr forum
 
Dwor zygmunta-augusta-organizacja-i-ludzie
Dwor zygmunta-augusta-organizacja-i-ludzieDwor zygmunta-augusta-organizacja-i-ludzie
Dwor zygmunta-augusta-organizacja-i-ludzie
 
Nube Digital SB y el Día del Libro
Nube Digital SB y el Día del LibroNube Digital SB y el Día del Libro
Nube Digital SB y el Día del Libro
 
Dzika róża
Dzika różaDzika róża
Dzika róża
 
Świderbajer 11.03, 18.03
Świderbajer 11.03, 18.03Świderbajer 11.03, 18.03
Świderbajer 11.03, 18.03
 
الرحمن علی العرش الستویٰ | Ar-Rahmanu alal arshi istawa
الرحمن علی العرش الستویٰ | Ar-Rahmanu alal arshi istawaالرحمن علی العرش الستویٰ | Ar-Rahmanu alal arshi istawa
الرحمن علی العرش الستویٰ | Ar-Rahmanu alal arshi istawa
 
Bierzmowanie
BierzmowanieBierzmowanie
Bierzmowanie
 
Pisma zbiorowe.
Pisma zbiorowe.Pisma zbiorowe.
Pisma zbiorowe.
 
Montowanie zegarów - budzików
Montowanie zegarów - budzikówMontowanie zegarów - budzików
Montowanie zegarów - budzików
 
Raport z rynku_nieruchomosci_II_kwartal_2014
Raport z rynku_nieruchomosci_II_kwartal_2014Raport z rynku_nieruchomosci_II_kwartal_2014
Raport z rynku_nieruchomosci_II_kwartal_2014
 
Dorothea orem-theory
Dorothea orem-theoryDorothea orem-theory
Dorothea orem-theory
 
Affinity Driven Social Network
Affinity Driven Social NetworkAffinity Driven Social Network
Affinity Driven Social Network
 
Piotr Różycki, SmartCam Sp. z o.o.
Piotr Różycki, SmartCam Sp. z o.o.Piotr Różycki, SmartCam Sp. z o.o.
Piotr Różycki, SmartCam Sp. z o.o.
 
Ecz Services(2)
Ecz Services(2)Ecz Services(2)
Ecz Services(2)
 
Maty W Dwóch Posunięciach
Maty W Dwóch PosunięciachMaty W Dwóch Posunięciach
Maty W Dwóch Posunięciach
 
Chuong2 sodokhoi dtdd
Chuong2 sodokhoi dtddChuong2 sodokhoi dtdd
Chuong2 sodokhoi dtdd
 

Similaire à Kwantologia 9.5 – przypadek.

Kwantologia 8.4 zasada dynama.
Kwantologia 8.4   zasada dynama.Kwantologia 8.4   zasada dynama.
Kwantologia 8.4 zasada dynama.Łozowski Janusz
 
Złudny wszechświat.
Złudny wszechświat.Złudny wszechświat.
Złudny wszechświat.kwantologia2
 
Kwantologia 7.8 ziemia, planeta szczególna.
Kwantologia 7.8   ziemia, planeta szczególna.Kwantologia 7.8   ziemia, planeta szczególna.
Kwantologia 7.8 ziemia, planeta szczególna.Łozowski Janusz
 
Kwantologia 4.4 precyzyjne dostrojenie.
Kwantologia 4.4   precyzyjne dostrojenie.Kwantologia 4.4   precyzyjne dostrojenie.
Kwantologia 4.4 precyzyjne dostrojenie.Łozowski Janusz
 
Kwantologia 6.9 czas-i-przestrzeń.
Kwantologia 6.9   czas-i-przestrzeń.Kwantologia 6.9   czas-i-przestrzeń.
Kwantologia 6.9 czas-i-przestrzeń.Łozowski Janusz
 
Kwantologia stosowana 7
Kwantologia stosowana 7Kwantologia stosowana 7
Kwantologia stosowana 7SUPLEMENT
 
Kwantologia stosowana 7
Kwantologia stosowana 7Kwantologia stosowana 7
Kwantologia stosowana 7kwantologia2
 
Kwantologia 8.5 umysłowa reguła.
Kwantologia 8.5   umysłowa reguła.Kwantologia 8.5   umysłowa reguła.
Kwantologia 8.5 umysłowa reguła.Łozowski Janusz
 
Kwantologia 2.6 rzeczywistość, czyli co.
Kwantologia 2.6   rzeczywistość, czyli co.Kwantologia 2.6   rzeczywistość, czyli co.
Kwantologia 2.6 rzeczywistość, czyli co.Łozowski Janusz
 
Kwantologia stosowana 2
Kwantologia stosowana 2Kwantologia stosowana 2
Kwantologia stosowana 2kwantologia2
 
Kwantologia stosowana 2
Kwantologia stosowana 2Kwantologia stosowana 2
Kwantologia stosowana 2SUPLEMENT
 
Kwantologia 7.1 obserwator przyrządowy.
Kwantologia 7.1   obserwator przyrządowy.Kwantologia 7.1   obserwator przyrządowy.
Kwantologia 7.1 obserwator przyrządowy.Łozowski Janusz
 
Kwantologia 11.1 – x-y-z.
Kwantologia 11.1 – x-y-z.Kwantologia 11.1 – x-y-z.
Kwantologia 11.1 – x-y-z.Łozowski Janusz
 
Kwantologia 10.7 – ciemna energia.
Kwantologia 10.7 – ciemna energia.Kwantologia 10.7 – ciemna energia.
Kwantologia 10.7 – ciemna energia.Łozowski Janusz
 
Kwantologia stosowana 9
Kwantologia stosowana 9Kwantologia stosowana 9
Kwantologia stosowana 9SUPLEMENT
 

Similaire à Kwantologia 9.5 – przypadek. (19)

Kwantologia 8.4 zasada dynama.
Kwantologia 8.4   zasada dynama.Kwantologia 8.4   zasada dynama.
Kwantologia 8.4 zasada dynama.
 
Złudny wszechświat.
Złudny wszechświat.Złudny wszechświat.
Złudny wszechświat.
 
Kwantologia 7.8 ziemia, planeta szczególna.
Kwantologia 7.8   ziemia, planeta szczególna.Kwantologia 7.8   ziemia, planeta szczególna.
Kwantologia 7.8 ziemia, planeta szczególna.
 
Kwantologia 4.4 precyzyjne dostrojenie.
Kwantologia 4.4   precyzyjne dostrojenie.Kwantologia 4.4   precyzyjne dostrojenie.
Kwantologia 4.4 precyzyjne dostrojenie.
 
Kwantologia 6.9 czas-i-przestrzeń.
Kwantologia 6.9   czas-i-przestrzeń.Kwantologia 6.9   czas-i-przestrzeń.
Kwantologia 6.9 czas-i-przestrzeń.
 
Kwantologia stosowana 7
Kwantologia stosowana 7Kwantologia stosowana 7
Kwantologia stosowana 7
 
Kwantologia stosowana 7
Kwantologia stosowana 7Kwantologia stosowana 7
Kwantologia stosowana 7
 
Kwantologia stosowana 7
Kwantologia stosowana 7Kwantologia stosowana 7
Kwantologia stosowana 7
 
Kwantologia 8.5 umysłowa reguła.
Kwantologia 8.5   umysłowa reguła.Kwantologia 8.5   umysłowa reguła.
Kwantologia 8.5 umysłowa reguła.
 
Kwantologia 2.6 rzeczywistość, czyli co.
Kwantologia 2.6   rzeczywistość, czyli co.Kwantologia 2.6   rzeczywistość, czyli co.
Kwantologia 2.6 rzeczywistość, czyli co.
 
Kwantologia stosowana 2
Kwantologia stosowana 2Kwantologia stosowana 2
Kwantologia stosowana 2
 
Kwantologia stosowana 2
Kwantologia stosowana 2Kwantologia stosowana 2
Kwantologia stosowana 2
 
Kwantologia stosowana 2
Kwantologia stosowana 2Kwantologia stosowana 2
Kwantologia stosowana 2
 
Kwantologia 7.1 obserwator przyrządowy.
Kwantologia 7.1   obserwator przyrządowy.Kwantologia 7.1   obserwator przyrządowy.
Kwantologia 7.1 obserwator przyrządowy.
 
x-y-z.
x-y-z.x-y-z.
x-y-z.
 
Kwantologia 11.1 – x-y-z.
Kwantologia 11.1 – x-y-z.Kwantologia 11.1 – x-y-z.
Kwantologia 11.1 – x-y-z.
 
Kwantologia 10.7 – ciemna energia.
Kwantologia 10.7 – ciemna energia.Kwantologia 10.7 – ciemna energia.
Kwantologia 10.7 – ciemna energia.
 
Ciemna energia.
Ciemna energia.Ciemna energia.
Ciemna energia.
 
Kwantologia stosowana 9
Kwantologia stosowana 9Kwantologia stosowana 9
Kwantologia stosowana 9
 

Plus de Łozowski Janusz

Kwantologia ... 0 czyli 1.
Kwantologia ...   0 czyli 1.Kwantologia ...   0 czyli 1.
Kwantologia ... 0 czyli 1.Łozowski Janusz
 
kwantologia ... Wielowymiarowa płaszczyzna.
kwantologia ...   Wielowymiarowa płaszczyzna.kwantologia ...   Wielowymiarowa płaszczyzna.
kwantologia ... Wielowymiarowa płaszczyzna.Łozowski Janusz
 
Kwantologia ... - NIC-i-COŚ.
Kwantologia ... - NIC-i-COŚ.Kwantologia ... - NIC-i-COŚ.
Kwantologia ... - NIC-i-COŚ.Łozowski Janusz
 
Kwantologia ... - "grawitacja" (mamy cię).
Kwantologia ... -  "grawitacja" (mamy cię).Kwantologia ... -  "grawitacja" (mamy cię).
Kwantologia ... - "grawitacja" (mamy cię).Łozowski Janusz
 
Kwantologia 12.9 – ewolucja (kwantów).
Kwantologia 12.9 – ewolucja (kwantów).Kwantologia 12.9 – ewolucja (kwantów).
Kwantologia 12.9 – ewolucja (kwantów).Łozowski Janusz
 
Kwantologia 12.8 – czasoprzestrzeń abstrakcyjna.
Kwantologia 12.8 – czasoprzestrzeń abstrakcyjna.Kwantologia 12.8 – czasoprzestrzeń abstrakcyjna.
Kwantologia 12.8 – czasoprzestrzeń abstrakcyjna.Łozowski Janusz
 
Kwantologia 12.7 – pole energii.
Kwantologia 12.7 – pole energii.Kwantologia 12.7 – pole energii.
Kwantologia 12.7 – pole energii.Łozowski Janusz
 
Kwantologia 12.6 – jedność wszędzie.
Kwantologia 12.6 – jedność wszędzie.Kwantologia 12.6 – jedność wszędzie.
Kwantologia 12.6 – jedność wszędzie.Łozowski Janusz
 
Kwantologia 12.5 – obserwator brzegowy.
Kwantologia 12.5 – obserwator brzegowy.Kwantologia 12.5 – obserwator brzegowy.
Kwantologia 12.5 – obserwator brzegowy.Łozowski Janusz
 
Kwantologia 12.3 – wepchnięci w kanał.
Kwantologia 12.3 – wepchnięci w kanał.Kwantologia 12.3 – wepchnięci w kanał.
Kwantologia 12.3 – wepchnięci w kanał.Łozowski Janusz
 
Kwantologia 12.4 – zasada analogii.
Kwantologia 12.4 – zasada analogii.Kwantologia 12.4 – zasada analogii.
Kwantologia 12.4 – zasada analogii.Łozowski Janusz
 
Kwantologia 12.1 – obserwator.
Kwantologia 12.1 – obserwator.Kwantologia 12.1 – obserwator.
Kwantologia 12.1 – obserwator.Łozowski Janusz
 
Kwantologia 11.8 – abstrakcja, czyli co.
Kwantologia 11.8 – abstrakcja, czyli co.Kwantologia 11.8 – abstrakcja, czyli co.
Kwantologia 11.8 – abstrakcja, czyli co.Łozowski Janusz
 
Kwantologia 11.9 – matematyka.
Kwantologia 11.9 – matematyka.Kwantologia 11.9 – matematyka.
Kwantologia 11.9 – matematyka.Łozowski Janusz
 
Kwantologia 11.6 – początek-środek-koniec.
Kwantologia 11.6 – początek-środek-koniec.Kwantologia 11.6 – początek-środek-koniec.
Kwantologia 11.6 – początek-środek-koniec.Łozowski Janusz
 
Kwantologia 11.7 – poziomice, izobary, itp.
Kwantologia 11.7 – poziomice, izobary, itp.Kwantologia 11.7 – poziomice, izobary, itp.
Kwantologia 11.7 – poziomice, izobary, itp.Łozowski Janusz
 
Kwantologia 11.4 – prosta-i-punkt.
Kwantologia 11.4 – prosta-i-punkt.Kwantologia 11.4 – prosta-i-punkt.
Kwantologia 11.4 – prosta-i-punkt.Łozowski Janusz
 
Kwantologia 11.5 – pionowo-poziome.
Kwantologia 11.5 – pionowo-poziome.Kwantologia 11.5 – pionowo-poziome.
Kwantologia 11.5 – pionowo-poziome.Łozowski Janusz
 
Kwantologia 11.2 – byty niematerialne.
Kwantologia 11.2 – byty niematerialne.Kwantologia 11.2 – byty niematerialne.
Kwantologia 11.2 – byty niematerialne.Łozowski Janusz
 
Kwantologia 11.3 – informacja, czyli co.
Kwantologia 11.3 – informacja, czyli co.Kwantologia 11.3 – informacja, czyli co.
Kwantologia 11.3 – informacja, czyli co.Łozowski Janusz
 

Plus de Łozowski Janusz (20)

Kwantologia ... 0 czyli 1.
Kwantologia ...   0 czyli 1.Kwantologia ...   0 czyli 1.
Kwantologia ... 0 czyli 1.
 
kwantologia ... Wielowymiarowa płaszczyzna.
kwantologia ...   Wielowymiarowa płaszczyzna.kwantologia ...   Wielowymiarowa płaszczyzna.
kwantologia ... Wielowymiarowa płaszczyzna.
 
Kwantologia ... - NIC-i-COŚ.
Kwantologia ... - NIC-i-COŚ.Kwantologia ... - NIC-i-COŚ.
Kwantologia ... - NIC-i-COŚ.
 
Kwantologia ... - "grawitacja" (mamy cię).
Kwantologia ... -  "grawitacja" (mamy cię).Kwantologia ... -  "grawitacja" (mamy cię).
Kwantologia ... - "grawitacja" (mamy cię).
 
Kwantologia 12.9 – ewolucja (kwantów).
Kwantologia 12.9 – ewolucja (kwantów).Kwantologia 12.9 – ewolucja (kwantów).
Kwantologia 12.9 – ewolucja (kwantów).
 
Kwantologia 12.8 – czasoprzestrzeń abstrakcyjna.
Kwantologia 12.8 – czasoprzestrzeń abstrakcyjna.Kwantologia 12.8 – czasoprzestrzeń abstrakcyjna.
Kwantologia 12.8 – czasoprzestrzeń abstrakcyjna.
 
Kwantologia 12.7 – pole energii.
Kwantologia 12.7 – pole energii.Kwantologia 12.7 – pole energii.
Kwantologia 12.7 – pole energii.
 
Kwantologia 12.6 – jedność wszędzie.
Kwantologia 12.6 – jedność wszędzie.Kwantologia 12.6 – jedność wszędzie.
Kwantologia 12.6 – jedność wszędzie.
 
Kwantologia 12.5 – obserwator brzegowy.
Kwantologia 12.5 – obserwator brzegowy.Kwantologia 12.5 – obserwator brzegowy.
Kwantologia 12.5 – obserwator brzegowy.
 
Kwantologia 12.3 – wepchnięci w kanał.
Kwantologia 12.3 – wepchnięci w kanał.Kwantologia 12.3 – wepchnięci w kanał.
Kwantologia 12.3 – wepchnięci w kanał.
 
Kwantologia 12.4 – zasada analogii.
Kwantologia 12.4 – zasada analogii.Kwantologia 12.4 – zasada analogii.
Kwantologia 12.4 – zasada analogii.
 
Kwantologia 12.1 – obserwator.
Kwantologia 12.1 – obserwator.Kwantologia 12.1 – obserwator.
Kwantologia 12.1 – obserwator.
 
Kwantologia 11.8 – abstrakcja, czyli co.
Kwantologia 11.8 – abstrakcja, czyli co.Kwantologia 11.8 – abstrakcja, czyli co.
Kwantologia 11.8 – abstrakcja, czyli co.
 
Kwantologia 11.9 – matematyka.
Kwantologia 11.9 – matematyka.Kwantologia 11.9 – matematyka.
Kwantologia 11.9 – matematyka.
 
Kwantologia 11.6 – początek-środek-koniec.
Kwantologia 11.6 – początek-środek-koniec.Kwantologia 11.6 – początek-środek-koniec.
Kwantologia 11.6 – początek-środek-koniec.
 
Kwantologia 11.7 – poziomice, izobary, itp.
Kwantologia 11.7 – poziomice, izobary, itp.Kwantologia 11.7 – poziomice, izobary, itp.
Kwantologia 11.7 – poziomice, izobary, itp.
 
Kwantologia 11.4 – prosta-i-punkt.
Kwantologia 11.4 – prosta-i-punkt.Kwantologia 11.4 – prosta-i-punkt.
Kwantologia 11.4 – prosta-i-punkt.
 
Kwantologia 11.5 – pionowo-poziome.
Kwantologia 11.5 – pionowo-poziome.Kwantologia 11.5 – pionowo-poziome.
Kwantologia 11.5 – pionowo-poziome.
 
Kwantologia 11.2 – byty niematerialne.
Kwantologia 11.2 – byty niematerialne.Kwantologia 11.2 – byty niematerialne.
Kwantologia 11.2 – byty niematerialne.
 
Kwantologia 11.3 – informacja, czyli co.
Kwantologia 11.3 – informacja, czyli co.Kwantologia 11.3 – informacja, czyli co.
Kwantologia 11.3 – informacja, czyli co.
 

Kwantologia 9.5 – przypadek.

  • 1. Kwantologia stosowana – kto ma rację? Czyli o wyższości filozofii nad fizyką (lub odwrotnie). Część 9.5 – Przypadek. Przypadek, koledzy, to ważna sprawa, sami wiecie. Niby ta losowość sama w sobie oraz gdzieś tam głęboko w fundamencie jest poznawalna wyjaśnieniem - czyli że niby cegłę to ciążenie tak popchnie i że ona spadnie - że niby drgnienie drobiny światowej tak trajektorię elementu ułoży, że on na drodze kamieniem lub kością w gardle stanie... i jest kłopot. Niby przypadek to statystyka poganiana cieplnym chaosem albo jakoś podobnie, niby w tym żadnego logicznego powiązania ani przyczyny - tylko że my, zauważcie koledzy, takie drgawki materii zestawiamy w większe znaczenia, to się nam jakąś "umysłową regułą" pokazuje. My te niby związki ustalamy, w jakiś wzór lub w zasadniczy sens to się nam układa - dopatrujemy się w tym znaków oraz znaczeń - ale, tak po prawdzie, to przecież tylko energetyczne zamieszanie światowe tak się pokazuje. Nic więcej. Przypadek, nie ma co ukrywać, to poważna sprawa. Zadzieje się coś, te drobiny się zderzą - a później są tego konsekwencje. I to takie liczne konsekwencje. Przede wszystkim w pomyślunku. Nie ma więc co koledzy wykręcać się skomplikowanym słownictwem, czy inaczej to dookreślać, przypadek to kłopotliwa, to wielce kłopotliwa sprawa - z takimi umysłowymi zawirowaniami sprawa. Tak, koledzy, jest problem. Przesądny to ja nie jestem, koledzy, znacie mnie. Tak całościowo i w ogólności to nie jestem. Bo trzeba wam wiedzieć, że człowiek ze mnie stateczny, naukowo oraz rozumnie podbudowany, że i świata już nieco schodziłem w dowolnym kierunku, na wszelkie wtyczki zmysłowe go posmakowałem i swoje tam wiem. I dlatego, rozumiecie, jakoś dziwaczne, nienormalną normą od przykazań odbiegające i w ogóle mało fizyczne, takie coś to mi nie odpowiada, ja na to nie popatruję. Tak mam. I generalnie dobrze na tym wychodzę. Przesądny, powiadam nie jestem. Ale kiedy – a w drodze do roboty to było – kiedy szlak mój komunikacyjny w pędzie szalonym przegalopował robot na czarno wymalowany, z pustymi wiadrami w wielu kończynach, a do tego, tak było, z wielgachnym rozpoznawczym znakiem numerowym, który w liczbę "13" się układał mu na części plecnej... to, sami to rozumiecie, przystanąłem. I też, tak dla jasności sytuacyjnej, trzy razy się na pięcie obróciłem, tej lewej, żeby nie było. A ponad to, żeby nie było, także po trzykroć splunąłem w lewo i prawo. - A też, żeby nie było, w dół. I za oddalającą się robotną puszką słownie i inaczej krzyknąłem. To i owo krzyknąłem, sami rozumiecie. Cóż, powiem szczerze, przesądny nie jestem, jednak jakieś takie i niepokoje wewnętrzne w ten czas się pojawiły, zaprzeczyć nie mogę. Dzień zapowiadał się w ogólnym ujęciu zgodnie z prognozą pogodową,
  • 2. jednak dla mnie inaczej miało się to ułożyć. - Można powiedzieć, że coś w rzeczywistości buzowało. Czyli lot zarobkowo pracowniczy od samego punktu wstępnego wyglądał na taki spod ciemnej gwiazdy. Niby bajka nie bajka, ale tak się zapowiadał. Już na etapie początkowym, znaczy się przygotowawczym, okazało się, że nie poleci pomocnik, bo rano złamał nogę. Niby złamanie nie było groźne, tylko w pięciu miejscach, ale z pomocnika pomocy nie było, sami rozumiecie. - Nic to, wszak są procedury i regulaminy na taką życiową sytuację, inżynierstwo to przewidziało. Tylko, też koledzy rozumiecie, podpunkty w regulaminie sobie, a życie sobie. Nie zawsze się to logicznie zdoła zazębić i trybik do odpowiedniego trybika i w terminie dopasować. Konkretnie w tym przypadku się nie dopasowało. I zastępstwo, które miało się na miejscu pomocnika znaleźć, w takim punkcie czasu i przestrzeni się nie znalazło, zdarza się. Zastępstwo za to znalazło się w szpitalu mocno specjalistycznym - ponieważ na walec drogowy trafiło... Nie martwcie się, walec spotkanie wytrzymał. Dla porządku i prawdy historycznej trzeba jeszcze dodać, że później w trybie awaryjnym, bo i takie coś regulamin przewiduje na ekstra i niemożliwą okoliczność, centrala chciała zwerbować byle wspomożenie, ale i to się nie powiodło. Ponieważ byle wspomożenie było po nocnej zmianie gdzieś tam, więc jak się nieco rozbudziło i jak wyskoczyło w owym trybie alarmowym, to – sami już rozumiecie – na schodach, a schody były strome, nie wyhamowało. Znów złamanie i nieprzyjemności. Choć tym razem ucierpiała głównie pewna gospodyni domowa, która to szczęście miała, że wracała obładowana ze sklepu. I w takim to jej stanie tor przelotu wspomożenia oraz cielesna konstrukcja owej pani się na tych schodach spotkały. Na moje, rozumiecie, nieszczęście. Trzeba jeszcze dodać, że wspomożenie awaryjne tak samo z siebie się na tych schodach nie wykoleiło, wiekopomna w tym zasługa była kota, który na klatce schodowej rozciągnął się horyzontalnie i o którego wspomożenie się po omacku zaczepiło. Kot był czarny. Czyli, rozumiecie, nikogo więcej w bazie nie trafiło, lecieć miałem sam. Bo plany trzeba gonić, rozumiecie, materię potrzebną do hut i w inne punkty cywilizacji dostarczać. I tak dalej. Nic to, poradzisz sobie, powiedział szef i poklepał przyjacielsko po plecach. Jak to szef. Rozkaz to rozkaz, siła wyższa, znaczy się. Poleciałem. Z zamiarem, żeby dolecieć. Zamiar, przysięgam, był szczery. Mówiłem, człowiek ze mnie stateczny. I w ogóle. Ładuję się do rakiety, regulaminowo sprawdzam guziki oraz wszystko. Okazuje się, że generalnie się zgadza. Tak wynikało z dokumentacji i wskazań guziczków i ekranów. Cóż, przyznaję, spieszno było, więc zawierzyłem. Błąd, znaczy się, lekko nieprzyjemny zrobiłem. Trudno, się mówi, przyznaję. I poleciałem. Z zamiarem, jak to już mówiłem. Ale, tak po pierwsze,
  • 3. okazało się, że lodówka pusta, tylko światło w niej świeciło. Sami rozumiecie, zapasów na drogę nie dali. Nic to, myślę sobie, leżą w teczuszce kanapki okazjonalne. Bo ja człowiek na okoliczności jestem zważający i drugie śniadanie sobie uszykowałem. Więc zapas jako taki miałem. Nic to, myślę sobie, jak rakietkę pogonię, pod świetlne "c" sobie podejdę, to zanim w brzuchu zacznie mi z głodu burczeć, już z powrotem w domu zamustruję. Czyli sytuacją, rozumiecie, nadmiernie się nie przejąłem, pod kontrolą wszystko było. Teoretycznie. Lecę, lecę, rozumiecie - no i nie doleciałem. Znaczy się doleciałem tak gdzieś w okolicę Marsa i ciut dalej, ale to był daleko nie ten adres. Według delegacji orbitować miałem aż za Plutonem, więc sami rozumiecie, że to troszeczkę dalej miało być. A nie doleciałem, też chyba rozumiecie, z braku paliwa. Zapomnieli zatankować. W tym całym zbiegowisku okolicznościowym, w zamieszaniu dziejowym służby zajęte były ważnymi sprawami, więc drobiazg tankujący im umknął z pola tej tam analizy funkcjonalnej. Tak się złożyło. W papierach wszystko, rozumiecie, porządnie zapisane, załadowane tak a tak, w tym a tym rejonie umocowane... Wiadomo, papiery sobie, ale życie sobie. Trudno, myślę sobie, i nie poddaję się losowym wyrokom. Jako weteran i bywalec kosmicznego bezdroża, jako pilot dwudziestu i pół wyprawy (te "pół" to ten lot), jako ktoś taki w panikę nie popadam i strach odpędzam. Acz, dla prawdy historycznej to powiem, ręce się nieco z wrażenia spociły. Sami rozumiecie, że miały prawo. Miały prawo, bo akuratnie się pokładowy komputer zawiesił, czy też w stan odlotowy popadł, tego nie dociekałem, w każdym razie coraz głupsze komendy zaczął podawać i trzeba go było ubezwłasnowolnić. - Cóż, rozumiecie, nie wytrzymał biedaczek stresowej sytuacji. Problem w tym jednak się zawarł, że tego żelastwa w całości wyłączyć się nie dało, inżynierstwo takiej okoliczności w swoich planach na wypadek nie przewidziało. Niestety nie przewidziało. Cóż, rozumiecie, to całe ustrojstwo, choć odłączone, dalej przeróżnymi funkcjami się posługiwało. Tylko że w ten czas na mnie te swoje zwichrowane wizje zaczęło kierować. Początkowo te przypadłości jakoś mnie nie wytrąciły z nastroju - w końcu nie takie dziwy człowiek widział. Nawet różne fantomy i zwidy, co komputer je wyrzucał z siebie lotem świetlnym, nawet coś takiego nie prezentowało się źle. Później już tak miło nie było. Fakt, nic nadmiernie oryginalnego nie wyłoniło się z poza-przestrzeni, bo to niskobudżetowy komputer je realnie tworzył, ale przeszkadzało. Niby niczego literacko nośnego to sobą nie prezentowało, bo najpewniej z przeterminowanych bajek komputer natchnienie twórcze brał, ale się efektami trzeba było zająć. Niestety. Jako pierwsi zaistnieli niejacy Neron i Szekspir. - Dlaczego ci? A kto tam wie? Nikt zdrowy na rozumie nie przeniknie elektronicznej logiki. Zwłaszcza takiej już z pogranicza. Jakimiś to szlakami w psychiatrycznie nienormalnym komputerowym zwoju to biegło. Widać tak się to skręciło, jakieś tam zapadki zetknęły bezładnie - no i
  • 4. takie coś wylazło z historii. Wylazło i zaczęło się kłócić. Mocno o coś kłócić. Nie powiem, żeby sens tej wizyty dało się zrozumieć, ponieważ osobnicy wymieniali zdania w bardzo starożytnej łacinie, której żaden dostępny translator nie potrafił przegryźć. Pewnikiem jednak o coś w tym szło. Cóż, trochę to trwało. Tak ze dwa dni. - Ganiałem to z kąta w kąt, czym się dało i co było pod ręką obrzucałem, ale, sami rozumiecie, fantoma trudno fizycznie i na dobre unieszkodliwić. Dopiero jak po gaśnicę sięgnąłem, lekko z desperacji, to pomogło. Pianą spryskałem i pomogło. Niestety, rozumiecie, na krótko. - Tym razem komputerowy szaleniec rzucił we mnie smokiem i bazyliszkiem. Pewnikiem w informatycznych zasobach na jednej stronie inspiracji szukał. A do tego po chwili dorzucił babę na miotle, która przelatywała ścienne zabezpieczenia i histerycznie wrzeszczała. - Sami rozumiecie, że na jednym statku kosmicznym smok i bazyliszek to nic dobrego. A nawet gorzej. Cóż, co się tylko dało to poprzewracali, ponadgryzali, a smok nawet miejscami ogień próbował podłożyć. Bestia i mnie chciała potraktować żarem i podpiec, ale się w łazience zaryglowałem. Znów użyłem gaśnicy. Smok zgasł od razu, rozumiecie, a bazyliszek w kolorystyce mocno wyblakł. Jakoś tak zapadł się był w siebie - i po chwili znikł. Gorzej poszło z jędzą na brzozowej miotle, za nic nie chciała się ustawić na wprost celownika gaśniczego i kręciła kółka nad głową. Dopiero, jak przyrzekłem, że zabiorę na Ziemię, gdzie bardzo chciała niegrzeczne dzieci małe i duże straszyć, to przycupnęła na brzegu fotela. I tam, rozumiecie, trafiłem ją strumieniem piany. Powiem szczerze, nawet tego żałuję. Jak sobie przemyślałem sytuację, jak tak w ciszy przekalkulowałem, to taka wiedźma by się przydała w codzienności, tyle się różnych takich snuje bez sensu, tyle zachowań bezkulturowych... Cóż, może się pospieszyłem... Było minęło. Nie - nie myślcie, że się na tym skończyło. Pokiereszowany myślowo sprzęt w takim punkcie mnie nie zostawił, dalej zwidami rzucał na prawo i lewo. Teraz się na liczebność szarpnął. Czyli, rozumiecie, całą watahę osobników z piekła rodem w moim kierunku pchnął. Znaczy się, że czarcim pomiotem chciał mnie straszyć, a wiadomo, takie coś z porządnej nawet rakiety miejsce piekielne potrafi zrobić. I czarci się do tego zabrali. Piekielnie przy tym skuteczni byli. Muszę was przestrzec, czarcie nasienie gaśnicy się nie lęka. Śmieje się to z każdego gatunku i rozmiaru sprzętu dobrego na ogień. A i nawet piana im zupełnie nie straszna, ścieka po nich jakby się nie miała czego złapać. Dlatego cisnąłem gaśniczą strzelbę w ciemny kąt i zacząłem pertraktacje. Zażądali żarcia i mojej duszy. Co do pierwszego, rozumiecie, sprawa wyglądała na skomplikowaną i taką nie do rozwiązania, nawet po uwzględnieniu kanapek w teczuszce. Więc czartostwo widząc, że żarcia nie ma i nie będzie, zaczęło się domagać duszy. Nie powiem, żebym bardzo do duszyczki był przywiązany, w końcu na
  • 5. takie duperele człowiek nie ma czasu, życie trzeba jakoś przepędzić i dusznością mało kto się zajmuje - ale też nie powiem, żeby mi to obojętne było po całości, człowiek wszak jestem. Przekonywałem więc czarty, że ta akuratnie dusza mało warto, że bez zanieczyszczeń, że niesmaczna... Nic, tylko się toto oblizywało. A do tego, wierzcie mi, nie tylko się oblizywało, ale i za rozpalanie ogniska w sterowni się zabrało. Z dokumentacji technicznej solidny ogień buchnął, a nad ogniem, rozumiecie, kocioł się pojawił. - Duży kocioł. Kociołek się zagrzał, coś tam zabulgotało, a po rakiecie się zapach, tej, no, siarki się rozniósł. Tfuj! Szczęśliwie w łazience drzwi były mocne... Dlatego dalsze pertraktacje potoczyły się pod moje dyktando, czorty nie miały wyboru. Czyli po żmudnych i skomplikowanych, można nawet powiedzieć, że konstruktywnych negocjacjach - wiedząc, że niewiele tracę - zaproponowałem czarciemu pomiotowi duszę komputera. I banda piekielna na taki układ wyraziła zgodę. Nie powiem, szczerze powiem, że opuszczałem skrytkę pewien, że się ugoda utrzyma, zwłaszcza że kociołek parował, a widły sterczały - ale zaryzykowałem. I zaprowadziłem kosmatą czeredę do sejfu, w który technologia zatrzasnęła komputer pokładowy. A dalej to już szybko poszło, bezproblemowo. Widać było, że bractwo na sztuce patroszenia duszy się wyznaje. Komputer oczywiście wykrzykiwał przeróżne słownictwo, rozrabiał jak się to dało i nie dało. - Nawet, rozumiecie, wołał, że pod sąd mnie kosmiczny postawi, na kartę praw robotów się powoływał, na ONZ, na moralność i braterstwo dusz biologią i mechaniką napędzanych, słowem bajdurzył. Dopiero jak czarty zasilanie odcięły, umilkł. Niestety, tylko w pasmie akustycznym, bo na częstotliwościach radiowych dalej nadawał. Cóż, technika bateryjna pokazała swoje możliwości. Diabły, rozumiecie, jakiś tam swój rytualny taniec odtańczyły, coś tam sobie pośpiewały, a na na koniec smyrgnęły do kociołka ustrojstwo komputerowe. Pod sufit poleciało kilka smrodliwych baniek, bulgot po kabinie poszedł - i cisza się zrobiła. Dalszych etapów uroczystości, rozumiecie, nie śledziłem - wycofałem się na z góry upatrzone pozycje w łazience. Gdy ze sterowni zaczęły dochodzić mocno głośne odgłosy, podeszło pod drzwi kilka powabnych oraz anielsko rozochoconych diablic i starało się mnie wywabić "na degustację grzesznej duszyczki z należytymi przyprawami". Grzecznie podziękowałem i powiedziałem, że jestem na diecie i że może innym razem... Czorty znikły wieczorem. A w rakiecie, nie muszę tłumaczyć, panował piekielny bałagan. W spadku po imprezce został też kociołek, a w nim walała się komputerowa dusza, oczywiście bez zawartości. Bo czorty wyjadły cały program, aż do ostatniego bajta. Opłukałem elektronikę z nacieków siarki, wytarłem do sucha i na półkę rzuciłem. Bo więcej nic się z tym nie dało zrobić. Przynajmniej na ten czas.
  • 6. Sytuacja trudna była, nawet skomplikowana. A nawet, prawdę mówiąc, beznadziejna. Rakieta z pustymi bakami i bez sterowania, daleko od uczęszczanych tras - więc można było liczyć tylko na cud. Dlatego, sami rozumiecie, wystawiłem za burtę piorunochron cudów. Znaczy się białą flagę oraz reflektor, co to w mrok nieskończoności mrugał rozpaczliwymi sygnałami. - A gdy zrobiłem już wszystko, żeby niemożliwe przywołać, rozpocząłem pilne poszukiwania czegoś jako tako zdatnego do skonsumowania. Bo biologia, rozumiecie, zaczęła się swego domagać. I głośno to objawiała. Poszukiwania poprowadziłem metodycznie i szczegółowo, każdy kawałek w rakiecie przepatrzyłem. Nie powiem, żeby efekty było znaczące. W okolicy zlewu kuchennego, w zakamarkach mocno zużytych, znalazłem kawałek suchara. - Tak mi się wydaje, że suchara. Dokładnie tego nie stwierdziłem, ponieważ próbując to ugryźć, pozbyłem się jednego z przednich zębów. Rozumiecie, trzasnęło. - Tak, z niejakim zadumaniem zauważyłem, że moja do tej pory własność zębna w sucharze głęboko się umiejscowiła. Zresztą jako kolejny podobny element innego takiej okoliczności więźnia. Cóż, mądry człowiek po szkodzie. Po kolejne, rozumiecie, próbowałem ból szczękowy ukoić substancją jakoś lekopodobną. Znaczy się, apteczkę pokładową przejrzałem. Jak się możecie w swojej przenikliwości rozumowej domyślić, nie miało to sensu. W apteczce, oczywista oczywistość, zapasów od dawna też nikt nie sprawdzał, już o uzupełnianiu nie wspominając. Tylko bandaż się tam szwendał i jakieś krople, zresztą napoczęte. Więc, rozumiecie - kropelki wysączyłem do końca, a bandażem obwiązałem sobie głowę. Profilaktycznie, rozumiecie, bo a nuż coś dziejowego się zadzieje w okoliczności aktualnej. Tak podleczony na ciele i duszy, ale dalej głodny i coraz bardziej głodny, raz jeszcze zebrałem się w sobie - i detalicznie zacząłem czegoś zdatnego do konsumpcji szukać. Przyznaję, że już wybredny nie byłem. Powiem wam, i weźcie to sobie do serca i rozumu, może w życiu to się wam przyda, że ci nierozgarnięci konstruktorzy zupełnie niesmaczne pojazdy rakietowe projektują. Wszędzie sztuczne tworzywo, a do tego twarde w podgryzaniu. Tylko, ech, pomarzyć człowiek sobie może, że kiedyś to było - oj, było. Bo miał taki żeglujący śmiałek pod ręką drewnianą deskę lub podobne. Więc drzazgę mógł sobie żuć... i żuć... Albo innego śmiałka mógł po pokładzie gonić ... Ech, dobre dawne czasy... Szczerze wam powiem, wypróbowałem wszystko. Od obicia fotela pilota, po prostu obrzydliwość, aż do wykładziny podłogowej i koca na łóżku, też świństwo. Jedyne, co w zasobach rakietowych mogło ujść za jako taką namiastkę pokarmu oraz posłużyć do ścierania mocno wybujałego apetytu, to było mydło. Bardzo dziwnym trafem, którego i najtęższe umysły galaktyczne zapewne nie rozwikłają, jakoś baza nie zapomniała tego specyfiku załadować. I to załadować z zapasem. Tak na oko licząc przez dziesięć lat kompania wojska nie poznałaby zalet brudu. - Nie
  • 7. powiem, szefostwo z zaangażowaniem dbało o higienę pilotów. Czyli, rozumiecie, śmierć głodowa już mi nie groziła, ale puszczanie baniek i czkawka stały się nagminne. Tylko trzeba było, pojmujecie, ograniczyć zużycie wody, co by przykre efekty takiej diety się na powierzchnię nie wydobywały. Dezodorant piłem, rozumiecie. Skutek był, bańki produkowały się minimalnie, jednak w rakiecie zalatywało cytrynami z popitki. Cóż, łatwo nie było, rozumiecie. Nawet bardzo ciężko było. Powiem szczerze i bez owijania w słowa: miałem chwilę zwątpienia. Nawet o poddaniu się myśli były pojawiły. Tak generalnie to człowiek twardy jestem, jednak te bańki mydlane mocno mnie w stabilizacji i w duchowości nadwątliły, przyznaję. Byłbym więc może i skapitulował, ale znacząco i ożywczo wpłynęły na mnie komunikaty radiowe, bo radia mogłem słuchać, jeno z nadawaniem nie wychodziło. Straszyli, że w rejon mojego obecnego pobywania się szeroki, że ho-ho, rój kosmicznego śmiecia kieruje. - Oraz że będą problemy. Rozumiecie, w tych okolicznościach przyrody ściągnąłem niepotrzebny już piorunochron cudów, a za to spróbowałem uruchomić silnik. - Bo w końcu, sami rację przyznacie, trzeba coś było robić. To zresztą wówczas upewniłem się dokumentnie, że działanie jest bez sensu, ponieważ paliwa nawet w karnistach nie ma. W jednym poprzednia załoga przemycała napoje procentowe, a drugiego nie było zupełnie. Chyba go na coś przehandlowali. Rozumiecie, z napoju się ucieszyłem, ale w niczym to mojej sytuacji nie poprawiło. Tak, powiem szczerze, niech wrażliwi i regulaminowi przytkają uszy. To nie do końca ta sama sytuacja była, pewna subtelność losu w tym całym zamieszaniu zaistniała. I, przyznaję, zmieniła moje spojrzenie na przypadek. Łyknąłem, rozumiecie, napoju. Nie powiem, smaczny był. Łyknąłem raz drugi. Aż pojaśniało, aż łepetyna wewnętrznie się rozjarzyła. I też myśl taka odkrywcza mnie naszła. Cóż, kombinuję sobie, paliwa nie ma - spokojna nasza rozczochrana, damy radę. Zbiorniki na przestrzał puste - nic nie szkodzi, nalewki nalejemy, procentem brak uzupełnimy. Sami przyznacie, pomysł pierwsza liga. Zresztą innego nie było. Wlewam. W silniku zachlupotało, zaskrzypiało, coś głośno jęknęło – i popadło w ciszę. Zagasło, znaczy się. Nic to, przymusiłem technikę, ręcznie i korbą odpaliłem. A dla lepszej zachęty jeszcze kopniaków kilka dałem. I zadziałało. Mówię wam - w samą porę. Kawałek się w przestrzeni przemieściłem, tak na pół orbity, a tu zaraz jak nie posunie - jak nie zaciągnie, to aż po horyzont się ciemno od tego kosmicznego śmiecia zrobiło. Powiem szczerze, aż mi pot kropelką niejedną po plecach ściekał, tak to źle wyglądało.
  • 8. Fakt i prawda, udało się uratować od jednej śmiertelnie śmieciowej pułapki, ale po prawdzie dalej tkwiłem w tym samym miejscu, ratunku żadnego spodziewać się nie sposób było. Powiecie, że nic, tylko siąść i czekać. Cóż, może by ktoś inny tak postąpił, może gdzieś by się tak zachował - ale nie ja. Zwątpienie było, mówiłem, ale nie żeby aż siadać. Co to, to nie. Postanowiłem działać. Czyli odpowiednio wykorzystałem ostatnie kropelki ożywczego płynu. Się napiłem, rozumiecie, ogólnie w rozjaśnienie umysłu, rozumiecie, zainwestowałem. I tak na myśleniu pokrzepiony do naprawy komputera pokładowego się zabrałem. Bo musicie wiedzieć, że to konieczne było, niestety. Ci głupkowato mądrzy inżynierni zupełnie w swoim planowaniu możliwości ręcznego sterowania sprzętem nie przewidzieli. I dlatego dłubałem w elektronice. Dłubałem przez dwa dni, a popijałem księżycówką. Praca, nie powiem, ciężka była, grawitacyjnie niestabilna. Znaczy się wszystko obrazowo pływało. Chwycę element, a to ucieka, postawię na miejscu, a to się przewraca... Ech... Ale doszedłem końca. Wytarłem ręce, włączyłem sprzęt... I zdziwiłem się. Działało. Co prawda w komputerze trochę bulgotało oraz coś od czasu do czasu czkało, ale tak ogólnie wszystko działało. - Dziwne, powiem szczerze, ale tak było. Wszystko pracowało, tylko, widzicie, gadzina nie chciała za nic się połączyć z bazą. Obraził się, że wydałem go czortom. Jakoś mu ta w zwojach informacja się ostała, więc się zbiesił. A niech go diabli. Prosiłem drania, rozumiecie, zaklinałem na uczucia humanitarne, na kartę praw człowieka, powoływałem się na ONZ, konstytucję i szaloną przyjaźń robotów i ludzi... Nic, drań się nie odzywał. Tylko głośno bulgotał i czkał na melodię "tańcowały dwa Michały...". Tak między nami i nawiasem, to fałszował. Gdy skończył się mój repertuar zaklęć, próśb i gróźb, zdenerwowałem się, a bańki mydlane w liczbie sporej zaczęły mi przed nosem pękać. A to, rozumiecie, z równowagi dalszej mnie wytrąciło i zapieniłem się. Dosłownie piana mi poszła. Tak, rozumiecie, sytuacja była niezwyczajna. Można powiedzieć, że się na wyżyny wspięła. Złapałem więc w dłonie gaśnicę, która mi tak pożyteczne usługi wcześniej oddała - i grzmotnąłem po poziomie, ale i po pionie komputerową kanalię raz, a też drugi. Momentalnie zaczął inaczej śpiewać, nawet z bazą połączyć się zgodził i w ogóle bardzo przyjaźnie się prezentował. - To wszystko z przyjaźni, powiedział, po znajomości. Tak się wyraził. Za tę "przyjaźń" wspaniałomyślnie chciałem go jeszcze raz zdzielić, ale piana mnie zalała. Z gaśnicy, znaczy się. Zawór odkręcony był, znaczy się. Dałem spokój elektronicznej kreaturze. Myślicie, że dalej to już spokojnie i regulaminowo poszło? Cóż, nie
  • 9. znacie losowych zawirowań, znaczenia przypadku w życiu jeszcze nie poznaliście. Dalej również poza salonowym i poprawnym nazewnictwem słownym to szło. A nawet mało dobrze to szło. Komputer, fakt, kanał łącznościowy uruchomił. Ale tylko raz. Później nadajnik na mniejszą moc ustawił i drań tłumaczył, że brak zasięgu. Przy czym znów zaczął bulgotać i podśpiewywał. Cóż, sami rozumiecie, stuknąłem... Owszem, pomogło. Ale znów tylko na jeden raz. Powiem szczerze, łączność rwana była. Rozumiecie, dalekie połączenia w kosmosie radiowym trudno robić, gaśnica to sprzęt ciężki. Uderzać trzeba raz za razem, więc się człowiek męczy... Dlatego, rozumiecie - życiowa konieczność tak w stronę wynalazczą mnie nakierowała. I teraz wam patent daję gratis, używajcie w razie potrzeby... Należy pobrać kilka metrów sznurka do suszenia bielizny. Do jednego końca podwiązać gaśnicę, najlepiej w ułożeniu góra-dół, sznur blisko miejsca zasiadania podciągnąć. Może być fotel albo obiekt kanapowy. A całą konstrukcję zawiesić na dobrze wbitym gwoździku nad upartym komputerem. I usiąść wygodnie. Dalej to już proste: gdy się gadzina informatyczna przytka, zaczynie stękać i zacinać w funkcjonowaniu programowym, należy pociągnąć za sznurek i puścić. Raz, a nawet i wiele razy. Zapewniam, efekt murowany. Już nawet zacząłem kombinować, jak wynalazek jeszcze pod usprawnienie podprowadzić, ale usłyszałem w radiu, że statek z pomocą się zbliża. I że czas na pakowanie się zrobił... Na koniec tego etapu ratownicy grzecznie u siebie zakwaterowali - rakietę na hol zaczepili - i pociągnęli w stronę domu. Dalej, wiecie, to już poszło zupełnie z górki, bezproblemowo. Tylko się hol dwukrotnie poluzował i zerwał, raz zacharczał i przystopował silnik ratowniczy, a też kilka razy kapitan statku pomylił kierunkowe boje i trzeba było szukać objazdów. Nic wielkiego, sami rozumiecie, banał przypadkowy. Lądowanie też przebiegło przepisowo. Co prawda nie w bazie, ale o kilka - no, kilkadziesiąt kilometrów od bazy. W samym środku małego miasteczka, gdzie się akuratnie na placu zebrała gawiedź. Ale kto by się tam drobiazgami przejmował. Lądowanie jak lądowanie, wiadomo, tu się coś oderwie, tam pognie i zawali... Norma i pospolitość po całości. Jedyne, co mogę zaliczyć do jako takich nieprzyjemnych zdarzeń, to to, że w bazie naskoczył na mnie szef. - Że plany mu popsułem, że nie tak to miało być, i w ogóle miał chyba zły dzień. Nawet coś o wyrzuceniu z pracy mówił, ale tego już nie zdążył przeprowadzić i w szczegółach zaprezentować. - Cóż, biurowiec szefostwa to wysoka konstrukcja. Więc i szef się w tej swojej aktualnej niestabilności emocjonalnej przechylił przez parapet i poleciał. A że działo się to w zasięgu ziemskiej grawitacji, to – sami rozumiecie – poleciał był prosto w kierunku dolnym... Zresztą to okno, taki budowlany dziw nad dziwy, łatwo się otwierało, na pchnięcie, tak to ujmę. Powiem wam prawdę, tak sprawnie działającego okna dawano nie widziałem...
  • 10. A ponad to, mówię zupełnie szczerze, to nie mogłem zrozumieć, po co się te medyczne konowały do tego faktu tak spieszyły. Szef poleciał, zgoda, ale po co się tak pędzić, czy to pożar? Wystarczyło przecież wysłać na miejsce zdarzania robota-ścierkę, i byłoby po kłopocie. W końcu trzynaste piętro to trzynaste piętro. - Sami powiedzcie. Mam rację? Do domu wróciłem na piechotę, bo autobus, do którego miałem wsiadać, tak przypadkiem zupełnym zmylił drogę. Absolutnie banalna sprawa, zasadniczo niewarta wzmianki. - Kierujący robot źle odczytał dane i zacumował na dworu kolejowym. A tam, również zupełnie banalna sprawa, czołowo zderzył się z teleekspresem... Swoją drogą, dziwne teraz budują dworce. Drzwi mieszkaniowe oczywiście się nie otworzyły. Zresztą nie mogły, ponieważ klucze i kody zostały w rakiecie. Dlatego skorzystałem z pomocy fachowca. Cóż, tylko taki był pod ręką. Znaczy się pirotechnik to był... Dlatego w trakcie delikatnego otwierania wyrwało jedynie futrynę, kawałek ściany oraz kawałek pokoju sąsiada. Sąsiada w domu nie było, to wyjaśniam dla historii. Czyli drobnostka, mogło pójść gorzej. Butli z gazem, która też przy okazji się okazała nieszczelna - tego to już nie liczę, to drobnostka skrajnie oczywista. W sumie tak źle się nie ułożyło, mogło być gorzej. Przecież chodzą po ludziach przypadki... Dzień się kończył i mogłem odetchnąć. Bo właściwie nic więcej się tego dnia nie zdarzyło. Bo nie zaliczę do powyższego zbioru zdarzeń faktu rodzinnego z sąsiedniego piętra, w którym żona zdzieliła własnego męża wałkiem do ciasta, aż ten się był wściekł i pogryzł swojego osobistego anioła stróża. Stróż-robot, to dla potomności, był wiadomego koloru... Powiem szczerze, przesądny to ja nie jestem... Tak ogólnie to nie jestem... cdn. Janusz Łozowski