Unlocking the Power of ChatGPT and AI in Testing - A Real-World Look, present...
Lecę dalej fragment 2
1. Sprawą bardziej palącą od palnika jest namiot. Pal diabli śledzie i ostre szpilki, które można
zostawić w domu, zastępując je patykami czy kamieniami, ale co zrobić z masztami? To
jeden z tych przedmiotów z listy, których trzech kontrolerów przepuści, a czwarty –
zakwestionuje. Tak samo rzecz się ma np. z agrafkami, broszkami, igłami, widelcami itp. –
sama straciłam kiedyś ulubiony pilniczek, który wcześniej przeleciał ze mną pół świata, choć
w tym czasie na sąsiednim stanowisku kontroli koleżanka przeszła z całkiem pokaźnymi
nożyczkami. Zgodnie z przepisami noże, nożyczki, pilniki, pęsety i podobne dobro można
przewozić w bagażu podręcznym pod warunkiem, że ostrze jest krótsze niż 6 cm.
Kwestię masztów do namiotu zbadałam na kilku lotniskach. Najbardziej sensowna odpowiedź
brzmiała:
– Proszę przed lotem podejść do kierownika zmiany. Obejrzy i powie, czy może pani
z nimi przejść. Jeśli nie – zdąży je pani nadać na bagaż albo oddać odprowadzającemu.
Z braku odprowadzającego mój kolega, który zapomniał wyjąć z podręcznego ulubiony
scyzoryk, odesłał go do domu z fasonem – taksówką.
Ponieważ wolałabym nie pozbywać się masztów do mojego ulubionego namiotu, nigdy nie
zabieram go do bagażu podręcznego. Na okoliczność spania w plenerze gdzieś, gdzie jest
ciepło albo spędzenia tam najwyżej dwóch nocy, wyposażyłam się w płachtę budowlaną.
Wygląda jak podłoga namiotu, sprzedają ją w każdym markecie budowlanym za grosze,
a najlepiej wybrać taką z nabitymi wokół metalowymi kółkami, co pozwala ją zasznurować
albo przywiązać do drzewa. Płachta ma sto zastosowań: można z niej zrobić izolację chłodnej
ziemi, dach rozpięty między drzewami, wiatę albo owinąć się nią, wskoczywszy wcześniej
w śpiwór. Oberwania chmury nie zniesie, ale ze zwykłym deszczem radzi sobie całkiem,
całkiem. Na Maderze przetrwałam pod nią burzę: obudziłam się dopiero, kiedy deszcz zacinał
tak, że padało mi na twarz.
Dalej od równika sprawa się jednak komplikuje – spanie poza sezonem w płachcie na północy
Skandynawii jest równie prawdopodobne jak lot za złotówkę do Pernambuco. Na takie
wyjazdy odnalazłam w pawlaczu cudownie lekką i prostą konstrukcję zwaną „chińską
dwójką”, czyli mały, kultowy namiocik, w którym kiedyś mieściły się nawet trzy osoby i dwa
plecaki ze stelażem, nie narzekając, że przecieka. Wyglądał idealnie, ale już pierwszy rzut oka
pozwalał stwierdzić, że masztami – metalowymi, ciężkimi, zakończonymi ostrym
szpikulcem – można zabić nie tylko pilota, ale i niedźwiedzia.
– Masz problem – stwierdził kolega. Na szczęście jest to kolega, który przerabia czajniki
na suszarki, a suszarki na żelazka, jeszcze tego samego wieczoru zbudował więc maszty
z plastikowych rurek – takich, w jakich się kładzie przewody elektryczne w ścianie – duct
2. tape i końcówek z masztów oryginalnych. Są cudownie lekkie, krótkie i szybko się składają.
Na śledzie miałam przystosować pałeczki do chińszczyzny, ale już nie zdążyłam ich kupić.
Późnym wieczorem z półki w supermarkecie zgarnęłam komplet ołówków z gumką, a na
pożegnanie dostałam temperówkę. Tak wyposażona poleciałam za koło podbiegunowe.
Zaostrzone ołówki w lapońską ziemię wchodziły jak w masło, a namiocik sprawdził się
świetnie. W kategorii „najlżejszy namiot świata” ma szansę na bardzo wysoką pozycję: razem
z masztami nie waży nawet pół kilograma.